2011-06-09
2021-01-29
Marek Pieniążek

Ja realny pod niebem moich transcendencji. Poszerzanie „pokoików wyobraźni” Tadeusza Kantora

Tekst wygłoszony w trakcie konferencji „Tadeusz Kantor – inne spojrzenia”, która odbyła się w Instytucie im. Jerzego Grotowskiego 6 grudnia 2010.

W wystąpieniu będę chciał pokazać, w jaki sposób intymny i realistyczny teatr wspomnień Tadeusza Kantora można uczynić dla siebie paradygmatem epistemicznym po to, by wykorzystać go dla przekroczenia charakterystycznej dla niego sceniczności. Przekroczenie Kantorowskiego modelu ma umożliwić wyjście z „teatralizacją siebie” w sferę realną i społeczną. Poniżej odwołam się do własnych praktyk twórczych, wykorzystam rzutniki komputerowe i zapisy audio-wideo wykonane telefonem komórkowym1. Niniejsza prezentacja jest zatem propozycją praktykowania i rozwijania PEWNEJ FORMY PAMIĘTANIA SIEBIE (mnemonic practice) I PRAKTYKOWANIA PAMIĘCI W TAKI SPOSÓB, KTÓRY NIE MA MIEJSCA W CODZIENNYM DYSKURSIE SPOŁECZNYM I POLITYCZNYM.

Praktykowanie siebie w przestrzeni własnej pamięci, wyobraźni i biografii MOŻE BYĆ podobne do praktykowania Kantorowskiej scenicznej obecności na scenie Cricotu 2. Wówczas jest to działanie na scenie poszerzonej o świat realny, o domowe zdefiniowanie, jest to działanie odbywające się na scenie obejmującej także tożsamościowe imaginarium, którego na co dzień można dotykać i które można powtarzać.

Po doświadczeniach związanych z szybkim przemieszczaniem się po zakamarkach, ścieżkach i wzgórzach własnej, przydomowej okolicy (także w kontekście obrazów Tadeusza Kantora z cyklu Cholernie spadam) nie od rzeczy będzie zadać (na pozór dość ekscentryczne) pytanie: czy można unosić się nad krainą swojego domowego otoczenia, nad własnym serdecznym światem; czy można wejść w swój mit i przekroczyć fakt nieobecności bliskich, być ponad śmiercią i w niej. Obok cmentarzy unosić się na pograniczu świata żywych i umarłych, pobłądzić w nowym i tajemniczym na pograniczu wiedzy i ekstazy, w tym, co moje i zawłaszczane w prędkości na nowo.

Do samodzielnie wywołanego, wzmiankowanego tutaj, doświadczenia progowego, liminalnego, trzeba jakoś dotrzeć, trzeba niemal dosłownie odlecieć poza sferę oddziaływania kultury. Jak? Wydaje się, że bez większych trudów można doznać takiego wyjścia „poza”, tylko trzeba być szybszym od wszystkiego, nawet od ruchu miasta, od najbardziej agresywnego ruchu ulicznego, od wszystkiego, co porusza się po najbliższej ziemi. Trzeba także być szybszym od własnego strachu i iść za chwilowo ujawniającym się pragnieniem: oto możliwość, jaką daje mi mój czas i moje miejsce. Do tego rodzaju przygód potrzebny jest współczesny odpowiednik mitycznego Pegaza. W dzisiejszych warunkach może to być mocny motocykl enduro (w moim przypadku Aprilia Pegaso 650), do tego dodać trzeba duże umiejętności nawigowania między wyobraźnią a bardzo twardą rzeczywistością...2

Ale żeby móc myśleć o swojej okolicy w kontekście dzieła Tadeusza Kantora i móc własne doświadczenie umieścić w kontekście praktyki twórczej i życiowej, trzeba mieć miejsce własne. Trzeba chcieć i umieć być w nim i wokół niego poprzez pamięć, POPRZEZ WIERNOŚĆ SOBIE. A także poprzez wierność sobie zobaczonemu w kimś, w paradygmatycznie i empatycznie zobaczonym doświadczeniu Innego, które ułożyło mnie w moich mentalnych i przestrzennych kształtach, i pozwoliło zrozumieć, co znaczy doznać indywiduacji, podjętej na własną skalę i według własnych potrzeb.

Jest to także wierność wydarzeniu się kogoś, kto nie chciał dać się pochłonąć gotowym formom i mechanizmom historii, polityki i kulturalizacji. Jego (inna i zarazem podobna do mojej) historia pokazuje rangę moich doświadczeń, które ją powtarzają i inscenizują na nowo w mojej przestrzeni. Zatem można uznać cudze życie i dzieło za system modulujący moją semantykę i relacje ze światem. Cudze życie może być przyjęte jako mocna opowieść, jako silna, choć wytworzona w skali jednostkowej, struktura doświadczeniowa. Dopiero z tak dookreślonej pozycji można rozpocząć przekraczanie znanych społeczno-mentalnych granic, w akcjach np. podobnych do akcji Josepha Beuysa. Redukować granice, wchodzić w doświadczenia progowe, odnawiać mity i magiczne działania w performansie i instalacjach zmierzając ku kompleksowym doświadczeniom świata. Jednak, zauważmy, takie działania inicjowano już kilkadziesiąt lat temu. Ponadto np. akcje Beuysa są poprzez swego otoczenia kulturowego obce polskiej wrażliwości i kulturze.

Dlatego, aby być wiernym słowiańsko-polskiej racjonalności i wrażliwości, trzeba wyjść od przestrzeni domu, od źródeł wyobraźni historii i zdeponowanego w nich doświadczenia – i stąd wyruszyć na podbój kultury swojego pokoju wyobraźni, pokoiku wyobraźni dziś już literalnie podniebnego, komunikacyjnego. To pokój konstruowany z udziałem wielofunkcyjnego telefonu zapisującego obraz, dźwięk, słowa, litery i myśli. To ściany znaczone śladami opon motocykla Pegaso 650 i przestrzenią nakładaną na przestrzeń dźwięku wytwarzaną z ulubionych nagrań mp3. To wpisywanie siebie w krajobraz namalowany przez wzruszenie i wspomnienie, w który można wstępować według pragnień i zranień, przez rany i otwarcia pamięci. To przywracanie równowagi między różnymi modalnościami doświadczenia, zaburzonymi nadmiernym eksponowaniem nowoczesności doktrynalnej i mocy kognitywnej podmiotu. To powrót do siebie wytęsknionego, którego nie umie wymówić kultura i którego nie odsłonią dostępne praktyki społeczne. To wytwarzanie siebie na miarę własnych pragnień...

A teraz wyobraźmy siebie kogoś, kto od najmłodszych lat był wychowany w atmosferze pamięci po pradziadku legioniście. Babcia śpiewała mu pieśni legionowe jako kołysanki do poduszki, a zdjęcie wyprężonego jak struna wysokiego pana w mundurze z szablą wisiało w najbardziej reprezentacyjnym miejscu pokoju. Jakże ważne są też opowieści o koniach i ułańskiej jeździe i lista katyńska, wspominana przez babcię jako spis nazwisk kolegów ze szkoły i pracy pradziadka. I przypomnijmy to szkolne nieśmiałe pytanie do historyka, partyjnego sekretarza, to nieśmiałe unoszenie palców w górę, gdy podczas lekcji o drugiej wojnie światowej chciałem się upewnić, że może warto opowiedzieć prawdę o tamtych zdarzeniach. Dziecko trzynastoletnie zostało wgniecione w strach i odpowiedzialność za rodzinę w sytuacji, gdy nagle powiedziano, że ojciec i matka mogą mieć problemy z powodu upomnienia się o prawdę o pradziadku. Pradziadku, który w latach 60. był woźnym w szkole i jak pedel z Umarłej klasy dzwonił dzwonkiem na koniec zajęć; w tej szkole, gdzie moja mama wciąż jeszcze pamięta pochylone drewniane ławki i swego dziadka, piłsudczyka, jako woźnego na korytarzach drewnianej szkółki.

I teraz jesteśmy w domu, nieopodal tej starej szkoły (po której został tylko plac) i nieopodal nowej szkoły Jesteśmy między nimi, w tym domu, gdzie cała wspomniana wyżej wiedza i pamięć mogła mieszkać; ten dom, stary z dwuspadową dachówką remontował ojciec, bo tak obiecał dziadkowi, tuż przed śmiercią. I w tym domu ojciec umiera, jako ten, który w czasie budowy domu, dachu, po zabezpieczeniu rodziny przed żywiołem oddał zdrowie i życie. I tam mieszka syn, jego żona rodzi córkę i załóżmy, że jako matka czteroletniej dziewczynki dowiaduje się, że jest ciężko chora. Po poważnej operacji staje się cieniem człowieka. I widzimy spotykanie się z nią w tym domu i przed domem, i na korytarzu Cricoteki, i w Krakowie, jak spotykanie się z cieniem matki. Z kimś na poły obecnym w życiu i na poły wśród zmarłych. Jak przy stoliku z Kantorowskich Urodzin.

Z takiego widzenia rodzi się pragnienie rozmodlenia, idące z pamięci o świętach w tym domu. Ziemia, która naokoło nas otacza, odsłania się jako wciąż uwspólniona komunia przestrzeni i pamięci, razem ze starym drewnianym płotem i oknami i dzwonnicą kościoła zbudowaną przez niedawno zmarłego proboszcza (który powiedział mi – na szpitalnym łóżku, na oddziale paliatywnym, oddziale śmierci – „Mareczku, masz takie dobre oczy”). Zanim to usłyszałem, trzydzieści lat wcześniej, przygotował mnie do pierwszej komunii i zbudował kościół, prawie obok mojego domu.

Ktoś, w takiej przestrzeni żyjąc i z niej wychodząc, poznaje teatr Tadeusza Kantora. Widzi w nim paradygmatyczną przestrzeń swego doświadczenia, przestrzeń przeszłą – bardziej dla siebie źródłową niż cokolwiek, co spotkał w kulturze. I teraz idzie za tym źródłem, ale i płynie nurtem sensu rozwijanego z tego źródła, dokąd dopływa?

Jego jedyne zadanie to wewnętrzny nakaz i zachęta do wierności głosowi, który z tego miejsca przemawia, głosowi niezależnemu; to rozkoszne poczucie wierności głosowi tylko stąd, głosowi siebie prawdziwego, który powtórzony, swoimi, żywymi ustami, na nowo ustanawia świat... W tym otwarciu wydarza się ja, w tym otwarciu z właśnie tak przygotowanego miejsca, tak odmiecionego z liści historii, ze śmieci cywilizacji. W tym miejscu ja wydarzyć się może naprawdę, bo ekstatyczne ja nie skłamie, bowiem wtedy łamałoby kości swego ciała, nie skłamie, bo wbrew chwili wchodziłoby w doznanie bolesnej niepełności i połowiczności. Te wydarzenia ja to stawanie w świetle wieczoru na środku pokoju i wmyślanie się w to, co było tutaj: własnoręcznie wyniesiony piec kaflowy, stara kozetka, zapach mydła w szafie, głosy, twarze, twarze, które powracają, gdy tylko im pozwolić przebić się przez czas, nie przez przestrzeń, bo przestrzeń jest tutaj, ta sama. I ja prawie to samo, choć powtórzone, pragnące siebie i ich, tamtych źródeł... To wożenie córki do szkoły, do której dwadzieścia lat temu chodziło się samemu, sadzanie jej w klasie, w której była izba pamięci, gdzie kiedyś w gablotkach eksponowano medale i ordery pradziadka legionisty.

To wieloletnie już krążenie po okolicach, po lasach, ostępach, błotach, jagodzinach, bukowych lasach, ścieżkach, pagórkach, wzgórzach, w poszukiwaniu dawnego siebie, który powrócił jak Mickiewiczowski Gustaw dwadzieścia lat za późno w krainę swojego dzieciństwa. To dramat oglądania postarzałych sylwetek i twarzy, które – dziś – żyją w pamięci wciąż jako młode, jako synonimy żywiołu życia i pragnień młodości. To swoisty projekt góra, zdobywanie niedostępnych wyżyn swej pamięci i spoglądanie z jej szczytu...

Powiedzmy jeszcze, jak się odbywało zdobywanie Leskowca (jest tam sanktuarium Jana Pawła II) na nieco już podstarzałym Pegaso. Trzy próby, z różnych stron góry, aż wreszcie pod groźbą chmury i burzy kierunek wprost w czerń, w tajemnicę – i w najgorsze, czyli nagły grad, pioruny, ciemności na wąskiej ścieżce, gdzie jest miejsce tylko na jeden ślad, na linię wznoszenia dla jednej ścieżki, dla jednego pragnienia, które nie może iść inną drogą. Gdyby pragnienie zboczyło ze swojego kierunku, popełniło najmniejszy błąd niewierności, skończyłoby się to upadkiem w profanum, w błoto, przepaść wśród drzew, w banalną, wprost idącą ku ziemi, dominację grawitacji.

Taki akt pisania siebie w powietrzu, drodze, w prędkości i w wyobraźni ma moc ponownego zaczarowania świata i uczynienia z niego przestrzeni doświadczenia na miarę indywidualnego języka i pragnienia. Wymaga ono kontrolowanego bycia w fazie liminalnej. „Piszący siebie” staje się martwy dla społeczeństwa, uwalnia się od zobowiązań wiążących się z zajmowaną pozycją strukturalną, a zbliża do aspołecznych mocy życia i śmierci... Tylko wtedy możliwe jest uprywatnianie mitu – albo ratowanie mitu w świeckim objawieniu – jak pisał Walter Benjamin. Wówczas można być tam, gdzie nikogo jeszcze nie było, czyli u siebie. Gdzie rzeczywistość nie jest językowo determinowana, ale jest miejscem powrotów jej wystąpień pierwszych. Bycie tam, gdzie mnie jeszcze nie ma, czyli tam, gdzie rodzi się moja, własna transcendencja – oto cel pragnienia. Ten cel wyłania się po wytyczaniu miejsc tam, gdzie prędkość wyprzedza wyobrażenie miejsca, gdzie autostrada, zakręt, sytuacja na drodze, góra, na którą zamierzam wjechać, jest jedynym miejscem ujawnienia się ja.

Ja jest tam, gdzie nikt i nic mnie tłumaczy i nic mnie nie wyjaśnia. Takie ja rodzi się z uczucia spełnionej zmysłowej ucieczki w nieobecną a już nadchodzącą, znów jedyną, najważniejszą transcendencję bycia, bycia przy prędkości śmiertelnej, przy śmiertelnej drodze, podczas wyprawy na cienkiej linii, poza którą czyha tylko zguba i nicość. Takie ja daje poczucie, że jest się tam, gdzie jest się wymarzonym; ono nagle staje się tutaj i w tym miejscu: dosięgniętym, odkrytym jak gest ręki; to wstępowanie w swoją najwyższą obecność, to ja jest spełnieniem. A moje bycie i droga do niego jest jak ślad, po którym nie można pójść po raz drugi.

Ślady te są pozostawione wokół DOMU, są śladami krążenia za spojrzeniem, które biegnie na wzgórze i widzi las, w którym trzy minuty temu się było, ale te trzy minuty to nie był czas mierzalny. Bycie tam, kilka kilometrów stąd, było połączone ciągiem szumu wiatru, zmiennym ekstatycznym narastaniem obrotów silnika, pamięcią płynnych pochyleń na łukach, hamowań i wznoszeń na wzgórzach, nagłym opadaniem w parowy pełne chłodnego powietrza spływającego z gór. Trudno odróżnić bycie tam, gdy z rąk nie opadło zmęczenie, od bycia tutaj, gdy jeszcze nie opadł przestrach przed szybkim przelotem tymi nazbyt ludzkimi dolinami od wzgórza do wzgórza. Po chwili wypada się nagle na przydomową uliczkę, spada się jakby ze szlaków Odysa na dom przelatujący i migający w kącie oka. Dom jest przystanią w tym morzu szans, przyciągających pokus i pragnień, pokus kolejnych powtórzeń, jeszcze raz uruchomionych powrotów do źródła siebie.

A gdy już się WYDARZYŁO, gdy staje się przed drzwiami domu, otwiera bramę i wtacza na podwórze dwustukilogramowego Pegaza, rodzi się pytanie: po co ten heroiczny pokaz samowiedzy, siły i niezależności? Czyżby po to, żeby jednak można było czemuś zaufać, jakiejś cząstce w sobie pozwolić wyistnieć do granic, by na scenie świata, na której wszystko może zawieść, może okazać się cudzą gra i cyniczną manipulacją, ustanowić scenę siebie? Tak: po to, by, spoglądając w niebo, szukając transcendentnych wymiarów bycia, widzieć swoje pragnienie i dać mu szansę na powrót w najprostszy świat spełnień. Ale na razie wznoszenie, ku nowym pragnieniom, póki sił do pragnienia, do chęci bycia sobą...

Bo później już tylko Kantor, Cholernie spadam... i spadanie w cudze sieci słów. Musisz więc znów odczuć w sobie swojego aktora, który w twoim ciele, na twoich kolanach twoimi kolanami uderza w podłogę, aż znów ciało stanie się narzędziem i jedynym miejscem w którym się wydarzasz. I w tym natchnieniu znów wyjdziesz w przestrzeń, najpierw przed dom, który woła, zatrzymuje, jakbyś nie miał już wrócić. Bo oto rzucasz się w przygodę jak w morze, szerokościami przekraczające cały horyzont oczekiwań, wszystko i jeszcze więcej. Cała tajemnica przed tobą, a przecież byłeś tylko chłopcem, który jeszcze raz wyszedł z domu i stanął na wprost tej tajemnicy, która wcześniej za dnia była zorzą i pięknem dnia, a teraz stała się cała z twoich wyciągniętych rąk. Jakbyś rękami wszystko najpierw ukształtował, zanim wróciłeś w ten nurt pragnienia.

Wróciłeś falując po własnych wzgórzach, po krajobrazie wspomnień, gdy ścieżki odnalazły się w tobie i na zewnątrz, a Pegaso niesie bezbłędnie po leśnych ścieżkach, wyrzucając cię na światło lata i słońca za ujściem drogi. Falowanie i taniec, jak w rytm wznoszenia, gdy bardziej lataniem się jest, niż marzeniem. To powrót do bycia marzeniem, które unosi się w górę i opada na ścieżkach swojego wspomnienia. Ono prowadzi i wzywa i znów podnosi się, jak akordy. Może tylko Chopin tak potrafił chodzić z odwrotnej strony rzeczywistości?

Zapytajmy na koniec: po co ta cała opisana przygoda? Czym ona jest?

To wydarzenie siebie, częściowo także odsłonięcie świeckiej paruzji. A naukowo: to wynik erupcji libidynalnej energii załamującej Kantowskie pojęcie przyczynowości wolności. To wyjście poza możliwości przyswojenia przez nowoczesne symboliczne dyskursy kulturowe. To krótko mówiąc, wyjście z Matriksa kultury. To Wydarzenie, jako absolutne przyswojenie świata, ale wydarzenie, które nie jest skutkiem intencjonalnej praxis. Wydarzenie – czyli jednocześnie złączone: widmowy ślad minionego i obietnica przyszłości.

Warto też dodać, że być może w tym wszystkim owym wyczekiwaniem, tym WYDARZENIEM i tym oczekiwanym przyjściem było jakieś ja. Jak w wierszu Jeszcze nie płacze z mojego tomiku Sen nas owiewa, sprzed piętnastu laty. Wtedy ten wiersz czytałem jak erotyk, teraz jednak widzę, że tym moim wierszem ktoś mnie wówczas wzywał. Może ja, sobie najbliższy, z przyszłości wołałem siebie, wołało mnie moje nadchodzące Wydarzenie, może wołał mnie mój Bóg, bym go uratował, i to on wtedy, w tym moim lirycznym wezwaniu w swoich ruinach układał mnie do snu...

Czyżby więc liryka była najgłębszym i stwórczym wywoływaniem powtórnego Wydarzenia?

O autorze »

  • 1. Wspomniane przez Autora, towarzyszące wykładowi pokazy to przewijające się slajdy kilkudziesięciu fotografii i obrazów Tadeusza Kantora oraz amatorskie nagranie telefonem komórkowym. Częściowo z przyczyn technicznych, bardziej jednak z powodu niemożności uzyskania praw do publikacji tak dużej liczby ilustracji, redakcja zdecydowała się na opublikowanie jedynie tekstu wystąpienia, co niewątpliwie je zubaża (przypis redakcji).
  • 2. Tutaj, podczas prezentacji, następował pokaz kilkuset fotografii z omawianych przygód w najbliższej kulturowej i domowej rzeczywistości. Pokaz dialogicznie nawiązywał do równolegle uruchomionego z pierwszego rzutnika pokazu teatralno-intymnego imaginarium Tadeusza Kantora. W trakcie pokazu można było także wysłuchać kilku autorskich, synchronicznie wkomponowanych, poetyckich improwizacji zapisanych podczas wypraw w formacie mp3.