2011-06-09
2021-02-23
Ewa Oleszko-Molik

Wspomnienie

Mąż jest pewnie po to, aby żona – do końca swoich dni – trwała w stanie zaskoczenia.

Swoista dwoistość natury Zygmunta zapewniała ten stan niezawodnie.

 

Zygmunt Molik i Ewa Oleszko-Molik, fot. archiwum prywatne Ewy Oleszko-MolikTowarzysko: małomówny, słuchający, obserwujący. Budził tą postawą lekki popłoch, stwarzał dystans. Nikt nie miał pewności: taki mądry, czy może przeciwnie. Gdy już mówił, język, którego używał, był często specyficzny, jemu tylko właściwy. Pełen skrótów myślowych, odniesień do cytatów literackich, filmowych, kabaretowych. A pamięć miał wręcz encyklopedyczną. Ten pełen pozornych niejasności język, brzmiący jak „przepowiednie Pytii Delfickiej”, nieoczekiwanie otwierał rozmówców na ukryte dna świadomości. Ich własnej świadomości.

Toteż w krótkim czasie dla jednych stawał się guru, dla innych zaś niezbyt miłym zaskoczeniem.

Domowy Zygmunt, miał dni kompulsywnego wręcz gadulstwa. Był wówczas zabawny, komunikatywny, ciekawy wszystkiego. Ale bywało, że głównie „tęgo milczał” (to jedno z jego powiedzonek). Nie mogłam dociec: moje monologi nie były warte, czy nie wymagały komentarza? A może zanim zajął stanowisko, ja byłam już zupełnie gdzie indziej? On nie był pochopny, ważył słowa.

Lubiłam to nawet. Oboje lubiliśmy swoje towarzystwo. Niewerbalnie też można przekazać sobie wiele, jak to w starym, dobrym małżeństwie bywa. Nie dał mi też nigdy do zrozumienia, że nawet jeśli czegoś we mnie nie rozumie, jest to dla niego przeszkoda. Nie sądzę też, że jego milczenie wypływało z lenistwa, wygody czy niewiedzy. Byłabym zaskoczona, gdyby okazało się, że ktoś sugeruje, że jednak tak.

Zaprzyjaźnieni obserwatorzy naszego związku, wręcz zazdrościli nam tego porozumienia. Twierdzili, że jest namacalne. Lubili ciepły, uważny stosunek Zygmunta do mnie. Grzali się w tym cieple.

Lubił czytać, co dzień pochłaniał prasę, cieszyły go nowo odkryte książki. Pamiętam zachwyt nad Czwartą ręką Johna Irvinga. W telewizji absorbowały go programy sportowe. Oczywiście piłka nożna, oczywiście tenis. Miałam powód do częstego zaskoczenia: taka dawka nie zabija?

Z zajęć domowych lubił… zmywać naczynia! Wynikało z tego jego jedyne chyba rozczarowanie, bo mnie to nie zachwycało. Cóż, świetnie znałam efekt. Czasem jako strong man brał się za „puzonowanie”. Sapiąc srodze, walczył z oddaniem z odkurzaczem, czyli (jak mawiał) z puzonem. Zdarzało mu się też umyć okna czy zmienić pościel – ale nie było to łatwe dla niego, tu nie potrafił osiągnąć wprawy. Sądzę, że robił to z sobie tylko znanych „względów ideologicznych”. Bo najbardziej kochał w domu tzw. atmosferę pracy. Kochanie owo polegało na „głębokiej” analizie (przepadał za tym słowem) i obserwacji pracy mrówczącej (kolejne ulubione) żony. Zdumiewało mnie, że gdy miał przekonanie, że czuwa nad wszystkim – mógł się bez wyrzutów sumienia oddawać najulubieńszemu z ulubionych zajęć: byciu „leniwcem”. Dziwiło mnie, że tak nie potrafię, choć próbowałam.

Z wiekiem polubił spacery. Włóczyliśmy się godzinami po Wrocławiu i wszelkich odwiedzanych miejscach. Robiliśmy to trochę z rozsądku (bo inne aktywności fizyczne nas nudziły), ale głównie dla przyjemności. Co za frajda „wydeptać wszystko” osobiście.

Kochał parki, bo były w nich drzewa; szczególnie te wiekowe i rozłożyste. Fascynowały go niezmiennie. Potrafił odwiedzać ukochane okazy latami, patrzeć, jakie poczyniły postępy. Wiele lat mieszkaliśmy nieopodal Parku Szczytnickiego, ostatnio Klecińskiego. Znaliśmy pewnie większość parków w Europie. Zaskakiwała mnie ta miłość do każdego listka, bo zupełnie (zdaje się) nie był zainteresowany tym, jak się który nazywa. Nadawał im jakieś swoje nazwy, często irracjonalne. I to go całkowicie satysfakcjonowało.

Do wielu spraw miał taki dziecięcy stosunek. Nie infantylny, ale dziecięcy właśnie. Otwarty, szczery, zadziwiony, miłośnie uważny, łagodnie i z uśmiechem analizowany, aprobujący wszystkich i wszystko – z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Ten rodzaj percepcji świata z pewnością przenosił do pracy. Tam te cechy to czyste złoto dla studentów. Zapamiętywał wszystko, każdy gest, zastygnięcie w geście. Wyłapywał to nieomylnie i pomagał przekuć w życie. Przepytywani nazajutrz studenci najczęściej nie mieli świadomości, co też mają powtórzyć. Nie pamiętali tego, co robili wczoraj. Mistrz pamiętał: tłumaczył, uczył wyciągać wnioski, czerpać pożytek. I to mnie dziwi niezmiennie: czy to możliwe zapamiętać kilkanaście, będących w ciągłym ruchu osób?

Lubił życie rodzinne i towarzyskie, w co wiele osób z pewnością nie uwierzy. Pamiętają pewnie nasze znikania „po angielsku”. Tak, bardzo lubiliśmy swoje towarzystwo, jedyne, które nas nigdy nie nudziło i rzadko zawodziło. Ale nie był odludkiem. Chętnie gościł dalszych i bliższych znajomych. Wielu pamięta nasze obiadki, kolacyjki i – bywało – śniadanka nawet. Oj, działo się czasem, działo! Chętnie pomagał jako podkuchenny, a po przyjściu gości był zainteresowanym gospodarzem. Lubił serwować dobrane ze znawstwem trunki, sery. Delektował się i komplementował dania. Był sybarytą, choć z łatwością obywał się przysłowiowym chlebem i wodą. Bywało, że się dziwiłam. Jednego dnia wymagał dań na poziomie Ritza, a inne kwitował wzgardliwym wydęciem ust. Innego – zachwycał się czymś banalnym, skromnym, śmieciowym wręcz. A nie był raczej „kapryśnikiem”.

Miał świetny, kumplowski stosunek z moim Tatą (ma 92 lata), szwagrami, szwagierkami. Kumplowskie relacje miał również z dziećmi, szczególnie, gdy był młody i w rozjazdach. Dawał im wszystko, czego chciały, bo wierzył, że wychowają się „same”. Zapamiętał, że on właściwie sam się wychował. Choć jego bliscy (z solidnej krakowskiej rodziny) zapewne postrzegają to inaczej. Dziwił mnie, bo chyba nie widział nienajlepszych efektów takiego myślenia. Cóż, nobody’s perfect.

Z wiekiem polubił wnuki, szczególnie pannę Julię, wnuczkę z naszej „patchworkowej” rodziny – śliczną, bystrą, ruchliwą, roztańczoną przylepkę. Zostali wielkimi przyjaciółmi, szeptali coś na boku kwadransami. Na rodzinnych spacerach zostawiali nas wszystkich i byli tylko ze sobą. Dziś Julia ma 13 lat.

Na koniec jedno z moich największych zaskoczeń. Zygmunt był niebywale szczodry. I to zarówno wtedy, kiedy mógł sobie na to swobodnie pozwolić, jak i wówczas, gdy było to na granicy samobójstwa finansowego. Nikt proszący nie odszedł z kwitkiem.

I wiecie co, wszyscy? Nie ma się co dziwić. Tak właśnie miało być. W smutnych, naznaczonych szpitalami latach po stokroć doświadczyliśmy szczodrości. I nadal doświadczam wszelkiej szczodrości od starych i nowych przyjaciół. I niech tak zostanie.

O autorce »