2011-06-10
2014-04-07
Serge Ouaknine

Zygmuncie! Ucieszyłem się podwójnie z mojej modlitwy

Zygmunt Molik był skromny ciałem, ale wielki duchem. Poruszał się niemal nieśmiało, zawsze przygarbiony, z pochyloną głową. Kiedy zwracał się do młodego aktora czy aktorki, chcąc otworzyć ich głos, mówił tak, jakby słowa same się mu wykrzywiały. Była w tym jakaś reminiscencja wszystkich jego ról. Głos mu drżał delikatnie. Wolał wziąć kartkę papieru i pisać, rzucić kilka nut czy skreślić jakiś pamflet na ścieżki ukrytej intymności, z której rodził się głos. Jednak przy całej tej skromności był bardzo stanowczy. Takie były też przygarbione plecy Zygmunta, kiedy spotykał osobę proszącą o pomoc. Unikał wszelkiej pokusy władzy. Od kiedy zdecydował się przekroczyć pewien próg, pewną granicę, jego małe, przymrużone oczy i wycofanie ze świata czerpały całą siłę z pokazywania drugiemu możliwej drogi twórczej. Na tym polegała wielkość Zygmunta Molika jako artysty i jako nauczyciela w życiu codziennym.

Zygmunta spotkałem, kiedy właściwie odchodził już z Teatru Laboratorium. Właśnie przyjechałem do Wrocławia. Czekałem niemal rok, żeby patrzeć, jak wracał do swych towarzyszy. Po opatrznościowym sukcesie, jaki odniósł w Europie Książę Niezłomny, przyszła kolej na znacznie wcześniejsze od niego Akropolis. Byłem nowicjuszem. On ekspertem. Grotowski wyglądał na przygnębionego i zrezygnowanego, tłumacząc mi, że nie można zatrzymać aktora, który nie chce już dzielić losu zespołu. Jednak rozumiał, z czego to wynika. Nie podał mi żadnych innych powodów. Tajemnica ta wciąż narastała, kiedy po raz pierwszy nie na filmie, lecz na żywo, miałem okazję przyglądać się całkowitej przemianie scenograficznej małej sali Teatru Laboratorium. Z podziemi wypuszczono stado czarnych kozłów. Pod sam koniec przedstawienia, kiedy aktorzy znikają, Rena Mirecka, w geście doskonałym, zamyka drewniany właz, w którym znika i zostaje pogrzebany każdy z nich. Potem zupełny szok. Na widok tej zamkniętej skrzyni, symbolizującej komorę gazową i piec krematoryjny, dreszcz przeszył moje ciało i strumień łez spłynął po twarzy.

Podczas drugiego przedstawienia siedziałem na innym krześle, na wprost ciemnej, żeliwnej wanny, w której Zygmunt, jako biblijny Jakub, śpiewał o swoich podniosłych i prześmiewczych zaślubinach i o swojej miłości do Racheli, metalowej narzeczonej w absurdalnym welonie z kawałka płachty. To wówczas zrozumiałem, jak bardzo to mówienie/śpiewanie, to rzucanie zaklęć przez Zygmunta, jego błaganie Boga i ludzi, uroczyste i próżne, zanurzone było głęboko w liturgii żydowskiej. Był on i aktorem, i prawdziwym chazanem (kantorem sprawującym oficja w synagodze). Układ całego ciała, blask skóry, coś w głosie przyprawiającego o gęsią skórkę, przymrużone oczy, wykrzywione usta, jęki i wznoszenie się do Boga wydawały się odbijać echem tak niebiańskim i ludzkim, że niepotrzebnym… Domyśliłem się, że to on, Zygmunt, przygotował to wzniosłe, finałowe crescendo, by wywołać moje łzy.

Jego występ był tak wyjątkowy, że pomyliłem aktora z człowiekiem, i od tamtej chwili byłem przekonany, że Molik był Żydem, jednym z ostatnich Żydów w Polsce i że credo jego głosu było także credo całego „jego” wyniszczonego narodu. Dzieło sztuki było totalne. Jego alegoria idealna.

Dopiero później zrozumiałem, dlaczego Zygmunt potrafił zostawić Teatr Laboratorium, powiedzieć „żegnaj” także scenie i zostać uznanym i poszukiwanym pedagogiem. Przedstawienia nie były mu dłużej potrzebne. Po tym, co zagrał, żadna scena nie dałaby mu satysfakcji. O ile silniejsza jest tragedia życia, od każdego jej przedstawienia! Temu, kto jej doświadczył (osobiście lub w przenośni), nie pozostaje nic innego, jak – z całą hojnością i skromnością – pomóc innym ludziom w przejściu od życia tragicznego do życia śpiewanego. Od życia jeszcze nie niebiańskiego, do takiego życia niebiańskiego, jakie pozwala znaleźć sztuka.

Zygmunt pogodził się z odejściem, ponieważ zrozumiał marność wszelkich przedstawień. Wręcz wyprzedził w tym sensie swojego mistrza. Wyprzedził Grotowskiego. Dopiero wiele lat później, kiedy z kolei Jerzy zrezygnuje z dzieł teatralnych, by poświęcić się poszukiwaniom źródeł, głosu, uczeń i mistrz staną się braćmi w pełnym tego słowa znaczeniu, staną się równi, połączeni niespotykaną solidarnością.

Lata mijały. Spotkaliśmy się kilka razy w Paryżu i w Aix-en-Provance… Okazywaliśmy sobie pewien milczący szacunek. Molik był zawsze dyskretny. Ja natomiast nigdy nie wygłaszałem mów pochwalnych na jego temat przed tymi, którzy mnie o niego pytali czy szukali nauczyciela głosu. Tak, Molik odkrył ludzkie i boskie źródła prawdy o głosie. A lata mijały. Długa choroba. Powolna agonia. Całym sercem byłem przy nim. Sprawą fundamentalną było dla mnie towarzyszenie mu i modlitwa za spokój jego duszy. Na moich oczach wspaniali aktorzy Teatru ZAR śpiewali pieśni korsykańskie, kaukaskie i słowiańskie. Wibrujący i zacny hołd pamięci tego, który sięgnął szczytów człowieczego błagania Boga. Pieśni jak u początków świata. W ciszy odmówiłem po hebrajsku Kadysz za Zygmunta, modlitwę za zmarłych potwierdzającą raz jeszcze Miłosierdzie Boże, Wszechmoc i dobroć Stwórcy.

Po uroczystości – jakże pięknej, jakże skromnej – towarzyszyłem Irenie Flaszen, która poszła uprzątnąć groby kilkorga zmarłych wcześniej członków Teatru Laboratorium. Skrupulatnie wyczyściła nagrobek Antka Jahołkowskiego (trzeba będzie poza tym naprawić płytę nagrobną, na której jedna lub dwie litery zostały zniszczone czy zniknęły!). Irena przypominała mi inne, podobne sytuacje, w różnych częściach świata. Te same gesty. Ten sam szacunek. Ta sama miłość śpiesząca z szacunkiem.

Ni stąd, ni zowąd, powiedziałem do niej: „Zygmunt był Żydem!” – „Ależ skąd” – odpowiedziała z całą prostotą – „Nie”. I nagle, po raz pierwszy w życiu, zdałem sobie sprawę z tego, że geniusz tego człowieka zapędził mnie w kozi róg. Zygmunt tak dalece w swojej intymności wcielił los postaci, że koniec końców zniknęła granica między piewcą życia a rolą. Zaśmiałem się sam z siebie, całkiem radośnie. W ciągu czterdziestu lat mojej pracy, nigdy nie pomyliłem się tak bardzo. Zawsze widziałem wyraźnie granicę między sztuką a życiem.

Roześmiałem się za sprawą Zygmunta. On posunął się tak daleko, że los postaci pomieszał się z jego głosem. Ucieszyłem się podwójnie z mojej modlitwy skierowanej do Człowieka Uniwersalnego w nim; do Człowieka, którego każdy wielki artysta w końcu odnajduje. Święty Molik! Wycofał się poza tę cienką granicę i przekraczał ją ponownie wyłącznie po to, by towarzyszyć tym, którzy „po drugiej stronie” szukali określonego głosu, pewnego rodzaju niewidzialnej prawdy, oddechu istnienia przekraczającego każdy obraz. Święty Zygmunt!

Przełożyła z języka francuskiego Katarzyna Woźniak.

O autorze »