2011-11-29
2021-02-02
Matylda z Windisch-Graetzów Sapieżyna

Indywidualność Juliusza Osterwy w życiu codziennym i stosunkach z nami1

Poznaliśmy się z Juliuszem dopiero, gdy obydwoje z Tilką2 przyjechali z Warszawy do Krakowa w pierwszych dniach grudnia 1939 r. Do tego czasu za mało widywaliśmy się, jego dawne dzieje, jego zawód artysty i twórcy Reduty były nam dalekie i mało znane. W czasie tych trzech lat bliskiego pożycia podczas okupacji niemieckiej, gdy oni mieszkali na Basztowej, w małym pokoiku między salonem i pokojem gościnnym, zajętym przez Wandę Zamoyską, poznaliśmy się gruntownie i przywiązali do siebie.

Juliusz był niesłychanie łatwy w pożyciu z nami: spokojny, pogodny, bez wymagań i uprzedzeń, dyskretny i zawsze chętny do towarzyskiej rozmowy, do lektury, do omawiania ciekawych problemów. Miał naturę bardzo wrażliwą, niezwykłą delikatność uczuć i wrodzony dobry smak, wzruszająca była jego wiara w Opatrzność Boską, w dobroć i szlachetność ludzi, ich czyste intencje i dobre słowa. Nie był całkiem bez egoizmu – ale to był egoizm bezwiedny, egoizm pieszczonego dziecka.

W braku zwykłych artystycznych zajęć stworzył sobie różnorodne zajęcia i zainteresowania. Do późnej nocy zwykł był kreślić drobniutkim swym pismem uwagi, plany, projekta na czasy powojenne, i to nie tylko w dziedzinie teatru, przyszłej organizacji Reduty i zespołu aktorów, ale o filozofii polskiej, o religii, od językoznawstwa i wyrugowania obcych wyrazów aż do polityki i przyszłego ustroju państwa. Mówił często o swoich optymistycznych przewidywaniach i projektach, które nieraz nam się wydawały utopijnymi. Wierzył tak mocno w świetlaną przyszłość narodu, twierdził, że ludzie szlachetnieją i nawracają się do Boga, że w nowej Polsce wszystko będzie inne i lepsze.

Nie obeszło się między nami bez dyskusji o różnych kwestiach wynikających z wspólnej lektury, z wypadków codziennych w tych wyjątkowych i ciężkich czasach. Wanda ze swoim żywym, ale tak pozytywnym umysłem, zapalczywość Elżbisi3, wreszcie moja nieubłagana tzw. logika starły się z jego mentalnością uczuciową, mistyczną, skłonną do marzeń. Teraz często i mocno żałuję, że argumentami zimnego rozumowania wtargnęłyśmy w jego świat pojęć i nastrojów – ten świat był nie mniej uprawniony i może większej wartości od suchej logiki! Te wzloty ducha, te nastroje uchowały jednak poprzez wiekowe rozdarcie, błędy i udręki żywotność narodowej indywidualności i miłości do nieszczęśliwej ojczyzny. Kto wie, czy po obecnych krwawych deziluzjach dzisiejsza trzeźwość nie osłabi geniusza narodu, tak pełnego zdolności, bohaterskiej ofiarności, ale i fatalnych wad i niedostatków.

William James w Variety of Religious Experience powiada: „As there are men endowed only with the sensitive faculty, who reject what is offered to them in the way of objects of the pure understanding, so, there are intellectual men who reject and avoid the things perceived by the prophetic faculty"4.

Do pewnego stopnia to się może odnosić do naszych dyskusji z Juliuszem! Zresztą on miał swój cichy upór, jak się spotkał z twardą argumentacją, to się zamykał w sobie i milczał! Wyskoki temperamentów sapieżyńskich, które zdarzały się często w nerwowo napiętej atmosferze okupacji, znosił cierpliwie, choć czułam przez skórę, że dosadne wyrażenia i wybuchy gwałtowne go zrażają, jako zresztą i mnie. Nie lubił również opowiadania o okrucieństwach, bezprawiach, cierpieniach, które były wówczas na porządku dziennym i które pewne osoby z przyjemnością i pewną przesadą powtarzały. Elżbisia i Wanda Zamoyska pracowały gorliwie w organizacjach pomocy dla wysiedlonych, dla więźniów i opowiadały o opłakanych warunkach, w których się odbywały transporty podczas ciężkich mrozów, o głodzie i wśród braków wszelakich, które te nieszczęśliwe osoby cierpieć musiały. Juliusz nie słuchał chętnie tych relacji, mimo swego dobrego serca, i właśnie dla swej wrażliwości starał się tłumaczyć, że tak źle nie było; osłaniał się, bronił od świadomości cierpienia, zwłaszcza fizycznego.

Dziwne są drogi Boże, że właśnie ten człowiek miał tyle i tak strasznie cierpieć w swoim ciele!

Osterwa, który miał powodzenie nie tylko na scenie, ale i w życiu, który był pierwszorzędnym autorytetem w swoim zawodzie, uwielbiany przez uczniów i współpracowników, który swoim urokiem podbił tyle serc niewieścich, u nas doznał wprawdzie najwyższego szacunku, ale poza tym prostą, rodzinną przyjacielskość, bez szczególnie pochlebiającego wyróżnienia, a nawet czasem lekko traktowałyśmy jego powiedzenia i fantazje. O ile Tila nam to często za złe miała, on nigdy cienia złego humoru nam nie okazał ani jakichkolwiek pretensji.

Przyzwyczajony do pracowitego, ale nieskrępowanego bytowania artysty, stosował się najnaturalniej w świecie do naszego uregulowanego i w czasie wojny tak skromnego życia. Nieraz pytałam sama siebie, czy to przejście od tak odmiennego i dalekiego od dotychczasowej działalności środowiska nie wpłynie ujemnie na jego talent i dalsze losy?... teraz, kiedy pasmo jego życia zostało tak wcześnie przecięte, mówię sobie, że to ręka Boża łaskawie jego losem kierowała i że te lata oderwania od rozgłosu i zgiełku świata teatralnego przyczyniły się do dojrzewania jego wewnętrznego życia.

Godziny wieczorne po kolacji, gdy nam czytał kolejno wszystkie niemal dzieła trzech wieszczów, trylogię Sienkiewicza, Quo vadis? i inne jeszcze książki, były jedynymi chwilami odprężenia, oderwania myśli od ciężkiej rzeczywistości, czystego używania, czytał niewymownie dobrze i pięknie, słuchała Wanda, słuchała z radością i stara Elunia5, która wówczas na Basztowej mieszkała.

W ciągu zimy 1940 roku Elżbisia podniosła raz przy obiedzie kwestię tak często niezadowalających kazań w naszych kościołach i przy tym mimochodem rzuciła myśl, by Juliusz udzielał klerykom lekcji wymowy. Sugestia ta padła na wdzięczny grunt, Osterwa porozumiał się z rektorem seminarium duchownego i kursy się rozpoczęły. Zabrał się do tej nowej roli z ogromnym zapałem i powagą. Studiował, sprowadzał książki o kaznodziejstwie, układał coraz to nowe metody i nie ograniczał się do techniki wymowy, ujmował całokształt sprawy, harmonię między treścią a sposobem wygłaszania, chciał, aby przyszły kaznodzieja uczył się przemawiać do serc, z prostotą, bez szukania zewnętrznych efektów, a językiem poprawnym, dostojnym, odpowiadającym głębokiemu uszanowaniu dla słowa Bożego, dla Kościoła i jego przedstawicieli, dla rzeczy świętych, którymi sam Osterwa był przejętym, to głębokie uszanowanie w ogóle go charakteryzowało. Lekcje te zyskały taką aprobatę ze strony przełożonych i entuzjazm kleryków, że seminaria krakowskie i górnośląskie, które rezydowały w Krakowie, domagały się takich samych kursów, później także klasztory Dominikanów i Franciszkanów, a nawet niektórzy starsi księża.

Podejście Osterwy do tego zadania i jego osobowość wywarły taki wpływ na jego słuchaczy, że rektor seminarium, ksiądz Czajka, gdy był u nas, by ochrzcić małą Marysię6, nazwał Juliusza „mężem opatrznościowym". Dla niego samego ta praca stanowiła ważny etap w życiu, dotychczas jego wiedza religijna była raczej powierzchowna, jak u większości ludzi, którzy od lat gimnazjalnych się nią nie zajmowali, pogłębiła się w rozmowach z poważnymi księżmi, profesorami teologii, zakonnikami. Czytał dużo książek religijnych i ascetycznych, pod wrażeniem nowych dla niego poglądów i prawd zapalał się i przejmował, zachwycał się pięknością liturgii i mszału. Wziął się nawet przez dłuższy czas do tłumaczenia ustępów mszału, mianowicie Kolekt, których treść bogata i tak różnorodna go radowała. Rozczytywał się w Piśmie Świętym, marzył o tym, by z Księgi Tobiasza utworzyć misterium i wystawić je po wojnie w jakimś teatrze pod gołym niebem.

Przy tym zreformował wiele w sposobie życia: ten człowiek, który dotąd często zamieniał noc na dzień i dzień na noc, zaczął wstawać wcześnie, by chodzić regularnie do kościoła i przystępować jak najczęściej do Komunii św. Ku zbudowaniu tych, co go w kościele poznali i byli świadkami jego żarliwej modlitwy. Odbył także rekolekcje u dominikanów podczas Wielkiego Tygodnia, wstając o czwartej z rana i dzieląc wszystkie ćwiczenia i posty zakonników. To samo powtórzył kilka razy w Tyńcu u benedyktynów, których śpiewy i uroczyste nabożeństwa tak przemawiały do jego artystycznego poczucia.

Kursa i lekcje wymowy udzielał Osterwa bezinteresownie, w ogóle zbytnia troska o przyszłość pod względem materialnym była mu obca, zapatrywał się na nią ewangelicznie, jak ptaki niebieskie i lilie polne. Cieszył się jak dziecko, gdy mu okazywano wdzięczność jakimś prezentem – gdy mu uczennica przyniosła jabłka lub tuzin chustek do nosa – gdy mu księża ofiarowali mszał i różaniec, widział w tym dowód opieki Opatrzności, której tak ufał. Często, gdy się troskałam o przyszły los Tilki, myśl o jego bezwzględnej wierze w Opatrzność mnie uspokajała.

Pierwsze lata wojny upłynęły na Basztowej względnie miło, zwłaszcza gdy się z dzisiejszej perspektywy na nie patrzymy; wspólnie życie, w towarzystwie Wandy Zamoyskiej i Osterwów, choć miało niekiedy swe burze i niepokoje, było o tyle milsze i łatwiejsze, niż gdyby każdy z nas z osobna musiał przeżyć wrażenia i zdarzenia tej okropnej wojny i okupacji. Co kilka dni przychodził do Jula jego przyjaciel Białkowski7 i opowiadał, co było słychać w radio brytyjskim, udzielała się nam jego gorąca wiara i nadzieja we wszechmądrą i wszechmocną pomoc aliantów, te ówczesne złudzenia podtrzymywały społeczeństwo na duchu!

Matylda i Juliusz Osterwowie z córką Marysią w Siedliskach, archiwum prywatne Marii Osterwy-CzekajW roku 1940, 41 i 42 Osterwowie spędzili wielką część lata w Ściborzycach u Ludwików Popielów8. Byłam dwa razy u nich po kilka dni podczas pobytu Jula i Tilki. Okolica falista, żyzna, urozmaicona lasami i pagórkami miała wiele uroku. Pałac za wielki, o olbrzymich, wysokich komnatach, ogród przechodzący wprost w otaczające pola. Ten szmat kraju, odosobniony złymi drogami od reszty świata, tchnie jednak starą, chrześcijańską kulturą, drzemiącą, lecz żywą w klasztorze imbramowickim, w starym, parafialnym kościele między lipami na wzgórzu, do którego wchodziło się w niedzielę i we dnie powszednie raniutko, po wiejskiej drożynie wśród pól.

Gospodarz, Ludwik Popiel, człowiek kryształowej prawości, zamiłowany i niestrudzony pracownik na roli, wychowany i wykształcony na wzór starszej generacji, cichy i cierpliwy jak ta ziemia, którą uprawiał; Kazia, jego żona, impulsywna, gorąca, o złotym sercu, jednym tchem unosząca się entuzjazmem, współczuciem , nieustanną troską o najbliższych i tęsknotą za synami w dalekiej niewoli. Przy tym nieustraszona i dzielna, gdy chodziło o obronę domu i swoich; z dzieci obecnych Marysia najmłodsza, ogrodniczka, delikatna i wrażliwa, całym sercem pokochała Juliuszów, do ich pokoju zanosiła najpiękniejsze róże i najsłodsze owoce. Juliusz czuł się tutaj wyjątkowo dobrze, zapewne pierwszy raz w życiu wszedł w tak bliski kontakt z życiem wiejskim, ziemiańskim, które choć gnębione i skrępowane przez reżim okupacyjny, jednak płynęło dalej swoistym nurtem przy lepszych i gorszych warunkach codziennych, domowych i w stosunkach ze wsią i sąsiadami.

Kazia Popiel opisała wilegiaturę9 Osterwów w Ściborzycach słowami tchnącymi tak żywą serdecznością, że ją prosiłam o pozwolenie dołączenia jej wspomnień do moich notatek:

Są ludzie, którzy wchodzą do czyjegoś domu, bez złej woli, samą swoją duchową osobowością wnoszą zgrzyty i rozstrój. Inni, przeciwnie, przynoszą wielkie błogosławieństwo Boże – pokój! Ci są zapewne Bogu mili, a w pożyciu z ludźmi bezcenni. Podczas okupacji niemieckiej spędzałam często po kilka dni na Basztowej. Wracając z jednego z tych pobytów, przywiozłam w niedzielę Osterwów do Ściborzyc. Wiozłam Tilkę z radością, Jula, choć go znałam i lubiłam, z obawą! Taki „wielki człowiek" wśród nas zapracowanych wieśniaków, w domu przepełnionym po brzegi wysiedlonymi – ciasnota, niewygoda, czy to odpowiedni „weekend" dla niego? Nazajutrz obawa ustąpiła przyjemności, Jul swoją nieporównywalną prostotą, urokiem i życzliwością dla ludzi od razu wniósł atmosferę swobody, wesołości i harmonii. Po trzech dniach stał się nam bliski, zaczęliśmy snuć plany, jak zatrzymać Osterwów na resztę lata. Poszukiwania lokum w okolicy nie dały rezultatu, ale dwór polski rozszerzał ściany, gdy tego było potrzeba. Marysia z wielką energią przerzucała maleńkich siostrzeńców, gości, domowników i najładniejszy pokój, odtąd do końca pokojem Osterwów zwany, przyjął ich na trzy szczęśliwe okresy letnie.

Mimo grozy i powagi czasów, mimo naszych udręk, tęsknot i niepokojów, muszę te okresy nazwać szczęśliwymi. Nikt nie wiedział, że to zmierzch egzystencji ukochanego gniazda! Nikt nie mógł przypuścić, że to ostatnie lata życia Osterwy! W słońcu, pogodzie, ciszy – w tym niezrównanie pięknym domu, ozdobionym pamiątkami tradycji, otoczonym estetyką ogrodu, kwiatów, zapachem pól, dwór polski, wysławszy wszystkich swoich synów w obronie Ojczyzny, kończył swoją misję w charytatywnym wysiłku, a jedna z najpiękniejszych dusz, które w życiu spotkałam – dusza Jula, dojrzewała w coraz większym zbliżeniu do Boga, coraz głębszych studiach, rozmyślaniach, rozmowach i praktykach do szczytu śmierci, świątobliwej, męczeńskiej.

Tragedie przyszły później. Na razie płynęły promienie słońca, Osterwa używał życia w całej nieskażonej, niewyczerpanej świeżości temperamentu i uczuć. Brał żywy udział w zajęciach domowników. Praca z Marysią była źródłem nieustającej radości, to odmłodzone drzewo, ten odkryty widok, rozwinięty kwiat, dojrzały owoc. Długie spacery w trójkę dawały mnóstwo spostrzeżeń, uwag, wrażeń, myśli. Wieczorem tańce, jak on tańczył!! Podziwiać mogliśmy w rytmie muzyki i rozbawienia harmonię, prostotę i dystynkcję każdego ruchu Jula. Zaś dzień każdy nieodzownie kończył się wspólnym pacierzem w kaplicy. Twarz Jula nabierała powagi i skupienia; prześliczna, znów pełna prostoty dykcja prowadziła modlitwy. Ranki spędzał u siebie przy biurku. Dzień zaczynał bardzo wcześnie, tylko Tilka po przebudzeniu i Marysia dzieliły z nim częściowo te chwile. Dla nas wtedy niewidoczny, Osterwa oddawał się całkowicie temu życiu umysłu i duszy, dla którego Bóg wprowadził go w ten spokój. Już wtedy widziałam jasno drogi, którymi najwyższe miłosierdzie go wiodło. Tilka dała mu nowy zasób sił, młodości i werwy, swoją nieugiętą w praktykach kulturę katolicką, atmosferę domu swoich rodziców, wreszcie tę cichą wieś.

Osterwa doceniał te dary. Po paru dniach mojej nieobecności opowiadał mi z wielką jubilacją10 o jakimś śmiałym „bon mot"11 Tili, który przy stole wywołał burzę wesołości. „Ta Tila – a ton jego mowy, jak zawsze, podkreślał znaczenie słów – nie dość, że ją kocham, ja ją lubię za tę żywość i bezpośrednie reagowanie".

Gdy Juliuszowie schodzili do przepełnionej jadalni, witała ich ogólna radość. Prezydowanie przy tym stole, przyznaję, było mi udręką. Różnorodność elementów, usposobień, dużo młodzieży, za którą czułam się odpowiedzialna nie czyniły zadania łatwym. Zresztą obcość otoczenia, usuwającego zupełnie życie rodzinne, męczyła mocno. Tę nużącą atmosferę skrępowania rozjaśniała zupełnie obecność Julów. Spontaniczna wesołość Tilki, rozległy materiał narracyjny Jula, jego umiejętność spokojnej dyskusji, jego wiedza i wszechstronność zainteresowań bawiły, zaciekawiały, cieszyły. Stawał się centrum życia, a prawdziwa, szczera miłość bliźniego sprawiły, że nikt nie był pomijany, dla każdego miał odpowiednie słowo, uśmiech, specjalną dobrocią otaczał słabych i chorych. Z każdym umiał rozmawiać, wsłuchiwać się w cudze sprawy i biedy. I rolnicza pasja Ludwika, i każda z naszych prac, i przedmiot naszego ukochania, i troski wszystkich brał do serca, o wszystkich pamiętał.

Dziwna zaiste rzecz: Osterwa, który zaznał przez całe życie niezwykłego powodzenia, który zbierał hołdy i sławę, zaszczyty i stanowiska, uwielbienie niewiast, Osterwa nie miał nic pychy. Nie wysuszyła, nie wyjaławiała mu serca, egocentryzm nie zasłaniał mu świata, idei, ludzi.

W opowiadaniach nie on był nieustającym bohaterem... Nie szukał poklasku i admiracji. Gdy chętnie nam czytywał, wystarczyło mu to skromne audytorium, nie lekceważył go. Pamiętam zawsze jego Improwizację, to był dla mnie, starej, wstrząs! Nie wyobrażam sobie, by mówił z większym wydatkiem swego artyzmu w najświetniejszym zespole, na wielkich scenach stolicy. Jemu wystarczało piękno dzieła i dobry uczynek, którego nikomu nie skąpił. Nikt mu nie był za mały, za lichy, nikim i niczym nie gardził.

(Kazimiera z Romerów Ludwikowa Popielowa)

Dalszy ciąg moich notatek:

W październiku 1942 Basztowa była znowu au complet12, prócz Wandy Zamoyskiej, która bawiła u Raczyńskich w Złotym Potoku do pierwszych dni listopada. Czekaliśmy lada dzień przybycia na świat dzieciątka Tilki.

Mała Marysia urodziła się 26 października13. Jul miał specjalne nabożeństwo do św. Judy Tadeusza, którego święto wypada 28 października, dlatego nazwali swoją córeczkę Maria Taddea Dorota. Maria z wdzięczności do Matki Boskiej z Lourdes, która uratowała życie Tilce w ciężkiej chorobie, i do św. Tadeusza, bo w jego święto stan Tilki zaczął się poprawiać14.

Gdy Tilka bezpośrednio po urodzeniu dziecka ciężko zachorowała i przez kilka dni leżała nieprzytomna, w niebezpieczeństwie życia, Juliusz był zupełnie bezradny, stała mu przed oczyma śmierć pierwszej żony15, i kiedy musiałam mu powiedzieć, że posłałam po księdza, by Tilkę zaopatrzył ostatnimi sakramentami, upadł na kolana przy swoim łóżku i zupełnie się załamał; dopiero Elżbisia z wielką poczciwością się nim zajęła i go pokrzepiła. Ponieważ Tilka przytomną nie była, a ksiądz przyniósł Najświętszy Sakrament, Juliusz i ja przyjęliśmy Komunię św. w jej pokoju.

W takich chwilach bolesnych kryzysów życiowych robię się twardą i bezwzględną, jakby opancerzoną, by sprostać bezpośrednim wymaganiom chwili, toteż biednego Juliusza traktowałam trochę bezlitośnie! Dzieciątko się urodziło w poniedziałek po południu; w nocy z wtorku na środę położyłam się trochę, Elżunia16, młody doktor Lach i pielęgniarka czuwali przy chorej; w ciągu nocy życie chorej wisiało na włosku, wszystkie środki (zastrzyki) były wyczerpane, oddech coraz częściej przerywany, wtedy dr Lach chwycił flaszeczkę wody z Lourdes, która stała obok łóżka, i zrobił Tilce krzyżyk na czole tą wodą „na próbę". Od tej chwili stan chorej się powoli poprawiał i gdy przyszłam raniutko się dowiadywać, powiedzieli mi, że najgorsze przeszło. Matka Najświętsza się zlitowała, sprawiła, że mnie w tych krytycznych chwilach przywołano i ten młody doktor w ten sposób został umocniony w wierze.

Lekarz zanotował historię tej pamiętnej nocy z półgodziny na półgodzinę, notował stan pulsu, oddechów, zastrzyki, które stosował, rzeczywiście, że około północy, kiedy zanotował „woda z Lourdes", nastąpiła zmiana i powolny powrót na lepsze. Trwało jednak kilka dni, nim pełna świadomość wróciła i ślady ciężkiej choroby jeszcze dość długo dały się we znaki.

Za to mała Marysia chowała się świetnie. Pierwszy raz w życiu widziałam noworodka rozglądającego się wokoło kilka chwil po urodzeniu! Była bardzo ładna, dobrze zbudowana i rozwijała się niezwykle szybko. Miała może 6 tygodni, gdy przyniosłam ją pewnego dnia do salonu, gdzie Wanda kładła pasjanse na stole po obiedzie, Wanda uczyniła jakiś ruch ręką z talią kart, na co się dziecina kilkakrotnie głośno roześmiała ku naszemu szczeremu zdziwieniu. Przynajmniej z tej strony nie było żadnego kłopotu, tylko radości!

Tilka leżała jeszcze na wpół przytomna, gdy się zjawił na Basztowej oficer SS i oznajmił mi, że mamy wkrótce opuścić mieszkanie, ponieważ mają zająć cały dom. Wskazałam na to, że moja córka leży ciężko chora po połogu, „da soll sie ins Lazarett"17, odrzekł krótko.

Zaczęłam walkę o wymianę mieszkania, chodziłam do Wohnungsamtu, do Buhlera, do różnych mniejszych i większych figur, prosiłam, błagałam, stawiałam się nawet ostro... przy telefonie, powołałam się na moje węgierskie pochodzenie, prosiłam mego brata i Hansa Henckla o interwencję! Życzliwym naszym rzecznikiem był pan Danek, konsul, przedstawiciel Ministerstwa Spraw Zagranicznych przy władzach General Gouvernement18. On się ciągle za nami ujmował i, czy sam w to wierzył, czy nie, robił mi do końca nadzieję, że się utrzymamy. W styczniu wybrałam się do Dębnik, by obejrzeć małe mieszkanko, które nam tam ofiarowano, domeczek stojący osobno, na przestrzeni okrytej brudnym śniegiem i śmieciami, małe pokoiczki, wyglądające na zimne i nawet wilgotne, do mnie nie przemawiały! Oglądałyśmy kilka innych miejsc, ale wszystkie wydawały się brudne i nieodpowiednie. Więc się tak lawirowało przez trzy miesiące, aż z początkiem lutego przyszedł rozkaz usunięcia się za dni osiem.

Zwinięcie tego mieszkania po 30 latach, by się wcisnąć w trzy małe pokoiczki na Dębnikach19, to była sztuka nie lada! Elżbisia dokonała tej sztuki z niezwykłą energią i praktycznością... ale rozbicie naszego grona było nad wyraz bolesnym rozdarciem. Wanda się przeniosła do Leonów Sapiehów na ul. Piłsudskiego 11, Osterwowie zdecydowali się na przyjęcie zaproszenia Adamów Stadnickich do Nawojowej20, tymczasem zawsze uczynna i gościnna Aga Potocka przygarnęła ich na trzy tygodnie21.

Jul w takich okolicznością pozostawał bierny – komplikacje praktycznego domowego życia nie wchodziły w zakres jego psychicznych i nawet fizycznych uzdolnień, męczył się, jak trzeba było takie rzeczy załatwiać. Tilka robiła wszystko, musiała o wszystkim pamiętać, usługiwała mu wiernie i niestrudzenie przez dziesięć lat ich pożycia – to powinno być dla niej wielką pociechą.

Dla Osterwy wyjazd z Krakowa był wielką ofiarą. Bądź co bądź miał tu kolegów, miał grono ludzi, których urabiał, którym powierzył swoje idee, swoje zamiary na przyszłość22, miał swoją tak wdzięczną pracę z klerykami.

Czynił tę ofiarę dla Tili i dla dziecka; sam jeden mógłby się u kogoś ulokować, ale z żoną, jeszcze wyczerpaną po ciężkim przejściu i z małym dzieckiem nie było do pomyślenia, nie mając mieszkania ani funduszów do założenia własnego gospodarstwa.

Dla Juliusza powołanie artysty, jego zamysły, plany, marzenia o udoskonalaniu, o wpływie społecznym teatru stanowiły świat, w którym żył i oddychał... Kilkuletnia przymusowa bezczynność i odcięcie od tej dziedziny myśli i dążeń było dla niego bardzo ciężkim przejściem, jednak zachował pogodę i równość usposobienia, tego, co go musiało dotkliwie gnębić, nie narzucał otoczeniu, chyba tylko jego własna żona o tym wiedziała. Myślę, że życie religijne, które się w międzyczasie tak intensywnie w nim rozbudziło, powetowało mu w wielkiej mierze braki artystycznych poczynań.

Egzystencja w Nawojowej była bardzo monotonna, gospodarze i ich dzieci, przy całej gościnności, zostawiali swoich domowników własnym zamysłom, sami ogromnie zajęci, każdy z osobna i w swoją stronę czynni, ustawicznie rozjeżdżający, jedynie stała była obecność kochanej staruszki, cioci Heleny.

Jul tutaj snuł swoje zamysły i prace, zaznajomił się z księdzem proboszczem23, z wikarym, bliższymi sąsiadami, ceniony i lubiany przez wszystkich, dając im z siebie to wszystko, na co w danych warunkach stać go było.

Na wiosnę 1944 r. atmosfera polityczna i wojenna stała się coraz więcej duszna i napięta. Jul już nie bardzo mógł wytrzymać w Nawojowej, przyjechał na kilka tygodni do Krakowa i mieszkał na ul. Augustiańskiej, gdzie Elżbisia urządziła mu pokój z naszymi gratami, rozlokowanymi po Krakowie. Czuł się nieświetnie i skarżył się na osłabienie serca, doktór, do którego się udał, powiedział mu, że grozi mu „angina pectoris", można sobie wyobrazić, jak się nastraszyłam tą diagnozą! Okazała się jednak zupełnie fałszywa, ale w każdym razie siły jego nie były już na dawnym poziomie, a gdy przyjechał na stałe do Krakowa, w ciągu września nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że katastrofa Powstania Warszawskiego i straszne losy tego miasta i całego naszego kraju podważyły odporność jego organizmu.

Życie w Nawojowej stało się także z dnia na dzień mniej bezpieczne, niewytłumaczony napad gestapo na pałac, ze strzelaniną, aresztowanie Antosia Mańkowskiego i Rylskiego24, nieustannie krążące zastraszające pogłoski sprawiły, że Tilka zdecydowała się nagle na powrót do męża, do Krakowa. Jednego pięknego wieczoru zjawiła się z Marysią i jej piastunką u nas na Dębnikach. Elżbisia ustąpiła swój pokój i mała została przez dwa miesiące u nas, podczas gdy Tilka urządziła ich mieszkanie na parterze ul. Pijarskiej 5.

Dodam teraz opis krytycznych dni styczniowych, gdy Niemcy ustąpili z Krakowa, dni pełnych grozy i niesamowitych wrażeń.

Dziwię się dzisiaj, z jakim spokojem przypatrywałyśmy się, jak zamurowywano okna, balkony i bramy w śródmieściu, stawiano bunkry i wieżyce betonowe na wylotach i skrzyżowaniach ulic, opowiadano o ewakuacji mieszkańców, o podminowaniu miasta, o wysadzeniu mostu Dębnickiego i radiostacji niedaleko naszego domu. Jednak głuche poczucie, że jakieś nieznane bliskie niebezpieczeństwa nam grożą, były ogólne, od frontu koło Jasła, Tarnowa, Baranowa przychodziły pogłoski i plotki nie sprawdzone, pojedyncze naloty bombowe już nas w Krakowie nawiedzały.

15 stycznia dowiedziano się, że komunikacja z Warszawą i Radomiem jest przerwana. We środę (zdaje się 16-go) około południa nastąpił silny nalot, jedna bomba spadła w połowie ul. Brackiej, wiele szyb w sąsiednich domach, w kościele Franciszkanów i w Pałacu Arcybiskupim padło ofiarą. Słysząc o tym przez osoby wracające z miasta, wybrałam się do pałacu, by zasięgnąć wiadomości. Zastałam naszego Arcybiskupa pogrążonego w rozmowie z Adamem Sapiehą25, na szczęście okna w jego pokoju nie były naruszone. Wstąpiłam jeszcze do Wandy Zamoyskiej i do kościoła Felicjanek na krótką adorację i szłam ku domowi. Ściemniło się już, gdy przechodziłam przez most, Rynek Dębnicki i wzdłuż wału wiślanego, było zupełnie pusto, złowroga cisza panowała, przerywana niekiedy odgłosem dalekich strzałów. Szłam bardzo szybko, bo niebezpieczeństwo zdawało się wisieć w powietrzu. Na tej drodze zgubiłam swój selskinowy zarękawek, nadmieniam ten fakt, który dowodzi, jak dalece było niewesoło, bo przy normalnych warunkach tak marznę w ręce, że trzymam je w zarękawku i zresztą jestem niezwykle staranna o moje rzeczy!

W nocy spałyśmy bardzo mało z powodu strzałów i silnych wybuchów, okna były niedomknięte dla pewności. We czwartek, gdy wracałam z kościoła, batalion niemiecki obsadził naszą ulicę koło naszego domu. Pytałam jednego z tych żołnierzy: „Wird denn hier gekämpft werden?" „Ich glaube nicht"26 – odrzekł. Inny z żołnierzy mnie zaczepił z komplementem o moim pięknym futrze, chodziłam bowiem do kościoła w mojej dasze (długie futro do jazdy w otwartym powozie).

Około południa kucharka Rózia nam powiada, że lokatorzy domu znoszą swoje rzeczy do piwnicy i sami już się lokują na dole. Wobec tego pakujemy nasze manatki i zapasy i Elżbisia z Rózią znoszą je do piwnicy. Coraz częstsze wybuchy i strzelaniny koło czwartej i nas zagnały do suteren, jednak gdy się po dwóch godzinach zdawało uspokajać, wróciłyśmy do siebie na kolację. Zmęczone po poprzedniej nocy decydujemy się położyć do łóżka. Stałam właśnie rozebrana przy łóżku o godz. 8.05, gdy nastąpił straszliwy wybuch, który zatrząsł całym domkiem, nagłe ciemności, brzęk szkła i lodowate powietrze teraz na dobre nas wystraszyły, złapałyśmy za futra i kapce i zleciałyśmy do piwnicy, gdzieśmy powoli ochłonęły z tego gwałtownego wstrząsu. To był most Dębnicki, który wyleciał w powietrze.

Po chwili spostrzegłam, że zostawiłam na górze pieniądze, zegarek, ubrania, więc po omacku wracamy do naszych zimnych, ciemnych i stłuczonym szkłem zasłanych pokoi, by zabrać to wszystko. Ubrałyśmy się i usadowiły na krzesłach w piwnicy na resztę nocy. Przezorniejsi lokatorzy od razu znieśli swoje materace i pierzyny i zajęli najlepsze miejsca. Ale to znaczenia nie miało, i tak o spaniu nie mogło być mowy! Latały ciągle pociski, pojedynek karabinów maszynowych z wału wiślanego na drugi brzeg, Niemcy leżeli na wale okryci białymi płaszczami. Huk armatni, czołgi zajechały na naszą ulicę i waliły na przeciwną stronę, a tamta do nas. Modliliśmy się na głos wszyscy przez cały ciąg tej strasznej nocy, chwilami rzeczywiście się zdawało, że nasz domek nie wytrzyma i nie wyjdziemy żywi z tej piwnicy. Około czwartej nad ranem trzy straszliwe huki zdawały się rozsadzać wszystko naokoło, pocisk uderzył w nasz dom i wyrwał dziurę w parapecie dachu, ale był to końcowy akord, „die Schlusskatastrofe"27, jak Magdi by powiedziała.

Nasi mężczyźni powoli zaczęli się z drzwi wychylać, jak gołąb z arki, za drugim czy trzecim razem konstatują, że Niemcy odeszli i słychać jakby ruską mowę. Więc nastąpiło odprężenie i głęboka wdzięczność ku Bogu i naszym Świętym Orędownikom, że zostaliśmy tak cudownie zachowani przy życiu.

Koło 7 i pół chciałyśmy iść do kościoła, by dziękować Bogu za ocalenie, ale zaledwie doszłyśmy kilkanaście kroków, zobaczyłyśmy jeszcze kręcących się żołnierzy, rozległy się strzały i nowa gwałtowna kanonada. Zdaje się, że to było zdobywanie Podgórza. Więc schroniłyśmy się do domu naprzeciwko, gdzie państwo Lutosławscy28 nas serdecznie przyjęli do schronu, który był daleko lepszy, sklepiony i widny. Tam siedziałyśmy do popołudnia, drzemiąc i modląc się na przemian, gdyż huk chwilami się wzmagał. Wszystko się uciszyło dopiero koło drugiej, dano nam jeść i Elżbisia z Rózią poszły do domu, by zaprowadzić pewien ład w naszym lodowatym i spustoszonym mieszkaniu. Stary profesor Lutosławski był nadzwyczajny, wcale do schronu nie schodził, pozostał w mieszkaniu przy wybitych szybach i dopiero na obiad zeszedł na dół.

Podczas gdy Elżbisia z zwykłą swoją energią i praktycznością zatykała okna, wynosiły z Rózią odłamki szkła i przeniosły rzeczy Elżbisi do salonu, gdzie tylko mała część szyb brakowała, ja się wybrałam do miasta, by zasięgnąć wieści o Arcybiskupie i o mieszkańcach Pijarskiej. Powietrze było mroźne, szłam z panią Diplową, znajomą Lutosławskich; widok domów wzdłuż Wisły, na Rynku Dębnickim i bliżej mostu był coraz bardziej opłakany, nie tylko szyby, ale i całe futryny okien wyleciały, całe domy leżały w gruzach. Przechodzimy przez zamarzniętą Wisłę obok szczątków zdruzgotanego mostu, spotykamy korowody ludzi dźwigających toboły, stoły, krzesła, bale tytoniu i inne ciężary i dopiero powoli zdałyśmy sobie sprawę, że to był rabunek na wielką skalę, który się rozpętał w chwili ustąpienia Niemców i nie ograniczał się do własności niemieckiej, ale wyżywał się również na sklepach i składach polskich. Zmarnowano olbrzymią ilość towarów i zapasów, wyrabowano mieszkania i biura. Brakowało organizacji bezpieczeństwa, która by była w takiej chwili strzegła tyle użytecznego mienia przed rozgrabieniem, o ile to by było pożyteczniej niż tyle innych konspiracyjnych poczynań!

Gdzieniegdzie na brzegu Wisły i na ul. Zwierzynieckiej leżały trupy niemieckie, nad Wisłą trup leżał niemal tydzień, nie znalazł się miłosierny Tobiasz, który by go pogrzebał. Kraków robił ponure wrażenie, ulice zasłane odłamkami szkła, gzymsów i śmieciami, ludność, która nie była zaabsorbowana dźwiganiem łupów, chodziła oszołomiona i chmurna, oddziały i treny sowieckie zrobiły wrażenie mongolskich hord, a gdzieniegdzie żołnierz z polskiego oddziału z konfederatką na głowie nie budził na razie szczególnych uczuć.

Zaszłam do pałacu, szyby wszystkie wyleciały i dach przedziurawiony jak sito. Arcybiskup pojechał na Wawel, gdzie rabusie dobierały się do zapasów żywności, może i do innych rzeczy. W Katedrze kaplica za wielkim ołtarzem była silnie uszkodzona. Idąc dalej przez Rynek, pod Sukiennicami bucha dym ze sklepu Truszkowskiego, podpalonego przez rabujących.

Na Pijarskiej niewiele było szkód, Terenia i Jadzia zeszły do mieszkania Pawłów, u Osterwów nic się nie dzieje, nawet do schronu nie schodzili. Tila odprowadza mnie do Zwierzynieckiej. Po powrocie moim, już ciemno, zasiadamy w piwnicy, gdzie Rózia ugotowała płatki owsiane na piecyku. Spałam na górze w naszym przedpokoju, choć było mroźno, zawinęłam się w futro i nie było mi najgorzej. Elżbisia z Rózią nocowały w piwnicy. Rano w sobotę byłyśmy w kościele, który strasznie ucierpiał, wiało w nim jak na dworze przez olbrzymie okna bez szyb, w ścianach dziury, od tego czasu przez kilka tygodni z trudem można było w kościele wytrzymać, nieraz śnieg leżał na ławkach i panował taki mróz, że musiałam się schronić do zakrystii, by koło żelaznego piecyka dokończyć pacierzy. Wróciwszy z kościoła, zastałyśmy już ogień w piecach, śniadanie, można było nareszcie się umyć i przebrać, i zainstalować na nowo. Trzeba było się teraz starać o szyby, o dyktę do zaopatrywania okien. Dębniki były bez światła i bez wody przez wiele tygodni; Elżbisia z Rózią nosiły wodę, wieczorami nie można było wiele robić przy świeczce lub lampce kuchennej.

Zdaje się w sobotę, około południa, byłam u Arcybiskupa, mieszkał w skromnym pokoju za kaplicą. Zastałam u niego Maryś Tarnowską, przyszła się poinformować i namawiać, by zechciał zebrać grono ludzi zaufanych i uczciwych, którzy by tworzyli ośrodek władzy i autorytetu. Sprawa ta była już przesądzona, rząd lubelski już dojechał i objął władzę, ludzie znani i cieszący się znaczeniem i szacunkiem byli już usunięci i zastąpieni innymi, bliżej nie znanymi osobnikami. Rozpoczęła się ta wielka komedia „demokratyzacji".

Na drugi dzień nasz Arcybiskup dość poważnie zachorował, leżał około trzech tygodni, kto wie, czy to nie było zarządzenie Boskie, by mógł uniknąć skomplikowanych sytuacji, o których odroczenie było trudno.

Gdy mróz zelżał, chodzenie do miasta było bardzo uciążliwe, trzeba było się przeprawiać przez kładki i galary i bezdenne błoto wybrzeża. Jeszcze miałyśmy dzień i noc niepokoju, gdy się rozeszła wieść, że tamy koło Porąbki zostały przerwane przez bombę i że lada chwila słup wody nadejdzie i nas zaleje, zamiast do piwnicy, trzeba było wynieść rzeczy na strych i czekać zmiłowania Bożego... tymczasem skończyło się na całonocnych wybuchach, gdy rozsadzano lód na Wiśle, łódki i galary, wiele szyb w nadbrzeżnych domach ponownie padło ofiarą, u nas, Bogu dzięki, nic się nie stało, trzymałyśmy okna otwarte mimo mrozu. Ostatnie niemiłe przejście tego pamiętnego roku to było zakwaterowanie się wojska sowieckiego w Dębnikach w lipcu. W ciągu kilku godzin kazano nam opuścić mieszkanie z wszystkimi niemal rzeczami. Na szczęście, zamiast bolszewików, ulokowano u nas rodzinę Lutosławskich, tak że po trzech tygodniach spędzonych na Pijarskiej u Osterwów wróciłyśmy do nie nadto zanieczyszczonego mieszkania.

Niestety, nowe porządki i zasady rządzenia przyniosły dużo rozczarowań i ciężkich strat: zamiana pieniędzy, brak chleba, wzmagająca się drożyzna, w końcu narzucona i nagle brutalnie przeprowadzona reforma rolna i wskutek niej napływ do miasta wielkiej ilości ludzi pozbawionych dachu nad głową, wydziedziczonych i obrabowanych, to wszystko musiało działać w najwyższym stopniu deprymująco, można powiedzieć, że depresja i niezadowolenie ogarnęły wszystkie warstwy spokojnej ludności, zadowoleni byli jedynie ci, co się dostali do władzy, i ich satelici, m.in. dużo Żydów.

Juliusz pojechał wiosną do Łodzi, gdzie występował i zyskał nowych przyjaciół. Po jego powrocie rozpoczęły się pertraktacje o objęcie przez niego stanowiska dyrektora Teatru Miejskiego. Nie umiem opisać tych perypetii, wiem tylko, że rozpętały się intrygi, knowania, wyrzucano mu jego religijność, jego małżeństwo arystokratyczne, może jego stosunki z ziemianami, stawiano mu tysiączne przeszkody. Zazdrość i małostkowość fałszywych demokratów rozigrała się w kołach decydujących o tej sprawie czy w innych koteriach. Postawa Juliusza wobec tych machinacji była godna podziwu, z największym spokojem i godnością znosił nie tylko te przeciwności, ale także upokarzające trudności finansowe w czasie tych miesięcy letnich. Ani jednego ostrego słowa z jego ust nie słyszałam o tej sprawie. Z iście chrześcijańską roztropnością odczekał uciszenie tej burzy, zdawał sobie sprawę, że ci sami, co mu dzisiaj rzucają kłody pod nogi, za kilka miesięcy prosić go będą o objęcie tego stanowiska, I tak się też stało po niespełna roku, niestety, wówczas jego siły już nie dorosły do ciężkich obowiązków dyrektora.

Juliusz nie miał usposobienia bojowego, nie wojował, nawet za najdroższe swoje idee, nie starał się przekonywać drugich rozumowaniem, bo był człowiekiem intuicji, a nie rozumowania, przekonywał perswazją, zaufaniem, cierpliwym uporem, ogólną życzliwością, w ten sposób dążył i często dochodził do swoich celów.

Na stanowisku dyrektora i jako artysta musiał obcować z przedstawicielami władz dzisiejszego rządu, spotykał się często ze zrozumieniem i ułatwieniami, wszak w tym ustroju znachodzą się ludzie dobrej woli – zresztą jego optymizm sprawiał, że osądzał raczej przychylnie ludzi i sprawy dzisiejszej tzw. rzeczywistości; tak jak ongiś, nie lubił słuchać narzekań i pesymistycznych przewidywań. Często nie zgadzaliśmy się pod tym względem z jego zapatrywaniami, lecz teraz, gdy o tym myślę, powiadam sobie, że ogólne nastawienie Osterwy do otaczającego świata nosiło cechy tej miłości, która wedle słów św. Pawła „na wszystko jest wyrozumiała, wszystkiemu wierzy, wszystkiego dobrego się spodziewa, wszystko znosi" (1 Kor 13, 7).

Ale to czasem utrudniało nasze rozmowy, w czasie kiedy sprawy bieżące, powojenne rozczarowania i tyle obecnych przygnębiających objawów i zdarzeń zaprzątało nasze umysły! Tego lata ukazały się niepokojące symptomy u Jula i lekarze, którzy przeprowadzali wszechstronne badania, mieli podejrzenia, że tu chodzi o początki poważnego cierpienia. Nie chciało się w to wierzyć, bo z przerwami czuł się zupełnie dobrze... lekarze tak często się mylą... wreszcie jego cierpienia nieraz wydawały się czysto nerwowe! Dlatego i ze względu na jego stan psychiczny, który chciano za wszelką cenę podtrzymać, nie mówiono o tym, nawet ci, których to najbliżej dotknęło, do tych obaw się nie przyznawali.

We wrześniu pojechali na trzy tygodnie do Zakopanego, co mu bardzo posłużyło. W tym czasie Pawełek przyjechał do Krakowa na trzy dni ku naszej niewymownej radości. Opalony, przystojny w mundurze amerykańskiego majora29. Znać było, że doświadczenia z ubiegłych lat i dwuletni udział w wojnie ogromnie go wyrobiły, zrównoważony, rozumny i nad wyraz serdeczny, można było z nim wszystkie przeszłe i obecne sprawy omawiać, niestety, wszyscy go sobie wyrywali, tak że bytność jego przeszła jak sen.

Późna jesień zastała Elżbisię i mnie już na ul. Pijarskiej 5, gdzie zajęłyśmy dawne mieszkanie Pawłów Florianów na parterze, naprzeciw Osterwów. Wyprowadzenie się z Dębnik po 2 i pół latach było, zwłaszcza dla mnie, wielkim umartwieniem, zamiana naszych słonecznych pokoiczków na północne, raczej ponure mieszkanie w śródmieściu dużo mnie kosztowała... jestem ogromnie konserwatywna i związana z otoczeniem, może właśnie dlatego musiałam tak często opuszczać na zawsze miejsca, domy, środowiska, do których byłam przywiązana! Jednakże pod innymi względami ta zmiana była korzystna. Sąsiedztwo z Terenią, Jadzią i Osterwami było bardzo przyjemne i ułatwiające warunki życia. Lekcje Elżbisi w szkole i jej studia uniwersyteckie wymagały koniecznie zbliżenia do śródmieścia. Wreszcie, gdy Tila pojechała do Warszawy, mała Marysia spędzała całe dnie u nas. Juliusz na zimę 1945/6 przyjął wezwanie do Warszawy, gdzie przygotował przedstawienie Lilli Wenedy Słowackiego na otwarcie Teatru Polskiego. To przedstawienie, w którym występował, wypadło wspaniale i miało ogromne powodzenie. Tila pojechała na dwa miesiące do niego i starała się wszystkimi siłami cośkolwiek poprawić warunki mieszkaniowe, odżywiania i elementarnej obsługi, które w tak zniszczonej Warszawie były opłakane i dla człowieka osłabionego zupełnie niedostateczne. Juliusz znosił to wszystko bez skargi, całkiem pochłonięty swą pracą i zadowolony ze stosunków koleżeńskich i przyjaznych, które znalazł na terenie warszawskim, gdzie jest mniej małostkowości niż w naszym kochanym Krakowie.

Niestety wrócił z Warszawy bardzo wyczerpany i wychudzony.

Rozpoczęły się na nowo pertraktacje o stanowisko dyrektora, teraz, kiedy się Warszawa również o niego ubiegała, miarodajni ludzie tutejsi30 i wszyscy, co się zeszłego roku tak nieprzychylnie do niego odnosili, zrobili wszystko, by go tu zatrzymać. Mimo przyjęcia, jakiego doznał w Warszawie, powodzenia i miłych warunków pracy, stary Kraków jednak go ciągnął i zwyciężył.

Pojechali na 6 tygodni do Krynicy, by zaczerpnąć sił przed ciężką pracą, która go oczekiwała z rozpoczęciem przygotowań do sezonu teatralnego. Odpoczynek w Krynicy posłużył Julowi, przybrał na wadze, z początku po ich powrocie można było mieć nadzieję, że jego zdrowie się stanowczo poprawiło. Niestety nie na długo! Rozpoczął się teraz dla niego okres wytężonej pracy. Nie tylko przygotowania do otwarcia sezonu teatralnego z przedstawieniem Fantazego, w którym sam w głównej roli występował, ale przede wszystkim prace organizacyjne, posiedzenia, zebrania wszelkiego rodzaju. Był literalnie cały dzień zajęty aż do późnego wieczora. Bezgranicznemu zamiłowaniu do swojej sztuki i wyjątkowej sumienności w wykonaniu podjętych zadań należy jedynie przypisać, że zdołał się oddać tak wyczerpującej pracy przez całą jesień, mimo powolnego zaniku sił i tak niedostatecznego odżywiania. Występował w roli Fantazego kilkanaście razy. Gdy go zobaczyłam na scenie na premierze przedstawienia, wyglądał tak pięknie i wytwornie, ale tak wychudzony, istotnie wysubtelniony, że nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że jest to jego pieśń łabędzia! Potem wystawiono Wesele i Dom otwarty pod jego kierunkiem, przychodził do loży i cieszył się sukcesem tych przedstawień. Opowiadano mi, że podczas prób, pełen de feu sacré31, zapominał o swoim osłabieniu, raz po raz wskakiwał z widowni na scenę, by poprawić szczegóły jakiegoś ruchu, pokazać, jak zatańczyć lub coś podobnego, nieraz musiał doktór go cucić i pokrzepiać podczas tej pracy.

W czasie Świąt mała Marysia chorowała na odrę, Tila i Jul u nas spożywali wilię, Jul był w dobrem usposobieniu, wilia mu smakowała32, był to ostatni raz, kiedy był u nas, poszłyśmy potem jeszcze na górę do Tereni, nie przeczuwało się, ile boleści następny rok przyniesie33.

Od połowy stycznia 1947 choroba robiła szybsze postępy, lecz pracował jeszcze w teatrze, choć z coraz częstszymi przerwami. W tym czasie ponieśli wielką i dotkliwą stratę: kradzież ich wszystkich futer i płaszczów, to był cios i strata niepowetowana. Tila jakoś dosyć stoicko to zniosła. W ogóle ona miała od półtora roku bardzo ciężkie życie. Nie wypowiedziane wątpliwości i obawy o zdrowie męża wisiały nad nią jak zmora, pielęgnowanie jego i równocześnie doglądanie małej Marysi, bez dostatecznej pomocy w gospodarstwie domowym, gdyż prawdziwy pech ją prześladował w doborze służących; mała Marysia odczuwała, jak zwykle dzieci, ten niepokój i nieuniknione zdenerwowanie, stała się trudna i kapryśna, sama kilkakrotnie chorowała. Chciałaby była Tilka zaprowadzać dla męża ścisłą odpowiednią dietę, uregulowane godziny posiłków i odpoczynku, to było jednak niemożliwe, póki pracował, nieraz zanosiła mu jedzenie do teatru... a gdy wracał do domu wyczerpany, legł na łóżku, starannie przygotowany posiłek odkładając na później.

Chciałam pomagać, ale nie było łatwo trafić na chwilę, kiedy pomoc była pożądaną. Było jeszcze ulgą dla Jula, kiedy dużo spał w ciągu dnia, a gdy się trochę lepiej czuł, odwiedzali go nieustannie koledzy, doktorzy, przywiązani do niego przyjaciele i panie, każdy dawał swoje życzliwe rady, co jest tak męczące dla tych, co chorego wedle wskazań lekarzy i najlepszej woli pielęgnują i czują się odpowiedzialni; nieraz przynoszono mu smakołyki, które dla niego odpowiednie nie były. Wreszcie przyjechała jego córka Elżunia, i to była prawdziwa pomoc, bo umiała ojcu dogadzać i była niezmiernie mu oddana.

W początkach lutego zaproszono Jula na jakąś uroczystość do Katowic, mocno mnie zdziwiło, że mu się chciało przy tak lichym stanie zdrowia i sił, lecz miał jeszcze tyle ochoty do życia i zainteresowania, że się zdobył na tę męczącą jazdę. Zaraz potem wyjechał z Elżunią do Zakopanego, miano nadzieję, że powietrze górskie, które mu zawsze służyło, pokrzepi go i wzmocni. Niestety, trafili na fatalną pogodę, zamiast pokrzepienia zapadł w stan gorszy od poprzedniego, z którego się już nie dźwignął. Wtedy głównie z woli i inicjatywy Elżuni, która jeszcze żywiła nadzieję w możebność wyleczenia, robiła starania i osiągnęła od Ministerstwa Zdrowia zgodę, umieszczono Jula w lecznicy rządowej w Warszawie. Ostatnimi czasy chorowałam na grypę, pierwszy raz poszłam do niego na górę w dzień wyjazdu do Warszawy, aby się z nim pożegnać.

Smutne to było pożegnanie, serce się ścisnęło na widok tego człowieka, ożywionego jeszcze wolą życia i pracy, lecz tak wyniszczonego chorobą i niemożnością odżywiania się. Przyjaciele i koledzy, którzy odprowadzali go na dworzec, wrócili w głębokim smutku i przygnębieniu. On sam, któremu reformat o. Alfred w ostatnich tygodniach przynosił Komunię św., prawdopodobnie nieraz przeczuwał, co go czeka, ale jak to kilka razy powiedział, nie chciał martwić Tilki i Elżuni, i tak każdy nosił gryzącą troskę w sobie i na zewnątrz poznać jej nie dawał.

Pierwsze dwa tygodnie w Warszawie Jul czuł się podobno lepiej, pielęgnacja fachowa, bardzo staranna w tej lecznicy, utrzymanej na wysokim poziomie, dała mu lepsze samopoczucie, kładł pasjanse, czytano mu, odwiedzano go, a poza tym badano go, radzono, robiono ze strony lekarzy różne projekta... lecz skończyło się tym, że różnymi zastrzykami i zabiegami podtrzymywano stan serca i sił. Po pierwszych tygodniach wróciły te same zastraszające objawy, kompletna niemożność zatrzymania pokarmów. Zdaje się, że teraz często wielki smutek go ogarniał, widmo śmierci, o której coraz częściej mówił. Dla Tilki i Elżuni, które dzień i noc przy nim czuwały, poza umęczeniem było nad wyraz wielkie cierpienie moralne. Tila pragnęła, by jakiś ksiądz mądry, wytrawny, życzliwy, stale go odwiedzał, pisałam aż do księdza Prymasa w tej sprawie, ale u nas się nie rozumie tej potrzeby, gdy człowiek jest zaopatrzony św. sakramentami, to się uważa, że niczego więcej nie potrzeba!

Pojechał zatem stąd bardzo poczciwie ksiądz Kurowski. Po powrocie opowiadał mi, jak te trzy dni z Julem przepędził: długie godziny rozmowy, o wszystkim, ale i o śmierci, spowiedź, Komunia św., olejami już pierwej go zaopatrzono. Ksiądz mnie powiedział, że Jul z wielkim oderwaniem zapatruje się na rzeczy codzienne i ziemskie, że rozumie sens ofiary swego życia, i kończył tymi słowy: On jest tak przygotowany, że nie ma czego dodać ani odjąć. W dzień jego imienin, 12 kwietnia, odwiedzali go koledzy, uczniowie, przyjaciele, słyszałam od nich potem, że Jul miał do nich przemowę, silnym głosem, pełną polotu i animuszu i cały dzień spędził na rozmowach. Kilka dni później mała Marysia przejeżdżała przez Warszawę do Konstancina, dokąd ją pani Anna Żeromska34, zaprzyjaźniona z Julem, zaprosiła, by była bliżej rodziców. To był ostatni raz, kiedy Marysia ojca widziała, spędziła dwie godziny w lecznicy, mówiła mu wierszyki „o św. Franciszku" i inne.

Teraz lekarze przedsięwzięli próbę, by umożliwić odżywianie chorego, nieszczęśliwy ten zabieg operacyjny nie poprawił niczego, tylko przysporzył męki. Odtąd dni jego były policzone.

Przyjechałam do Warszawy 4 maja, już do umierającego. Tilka oczekiwała mnie na dworcu, spokojna i opanowana. Od ostatnich tygodni ona i Elżunia żyły przy nim w przeświadczeniu, że śmierć jest bliska, zapatrywały się na ten bolesny fakt z wielką wiarą i poddaniem.

Zajechałyśmy wprost do lecznicy i wprowadziły mnie do niego. Poznał mnie od razu i wyszeptał trzy życzenia: pochowanie go w Krakowie na Salwatorze, „gdzie spoczywają poeta katolicki Rostworowski, katolicki architekt Mączyński, będzie więc i katolicki aktor", że wszystko, co posiada, ma być dla Tilki, wreszcie, że chce, aby wszystkie jego notatki i pisma zostały zniszczone. Przy tym ostatnim punkcie nie mogłam się wstrzymać od uwagi: czy to nie szkoda? Lecz on odrzekł: „nie, nie".

Jakkolwiek można sobie tłumaczyć to życzenie – może uważał te notatki za niekompletne, niewykończone, nieprzetrawione – z drugiej strony, włożył w nie tyle godzin dnia i nocy przemyśleń, pracy i własnej intuicji, a wiemy, jak ufał intuicji35 – jednak obecnie miało się wrażenie, że on na to wszystko się zapatruje pod kątem widzenia wieczności, i nasuwają się słowa św. Pawła: „Ale co mi było zyskiem, to poczytałem dla Chrystusa za stratę. Owszem, poczytam wszystko za stratę dla wzniosłego poznania Jezusa Chrystusa, Pana mego, dla którego wszystko postradałem i mam sobie za gnój" (List do Filipian, 3, 7–9).

Jul w tych dniach się do mnie odezwał: „Pięć tygodni bez jedzenia!". Można było przypuszczać, że odczuwa pewien żal do tych, co nie zdołali go wyleczyć, ratować w tej strasznej chorobie od śmierci głodowej, więc zapytałam się go: „Czy wszystko przyjmujesz, nie masz żalu do nikogo, czy wszystkim przebaczasz?" – dał mi znać głową, że „tak", że mnie rozumie. Innym razem powiedziałam: „Jesteś na krzyżu z Panem Jezusem", zaprzeczył głową, nie lubił takiego powiedzenia, bo nie czuł się godnym, i gdy zaczęłyśmy litanię do Matki Boskiej, stojąc przy jego łóżku, nie przeżegnawszy się, kazał nam zatrzymać się, by się przeżegnać: takie było w tej godzinie, jak i w dawnym jego życiu, jakiekolwiek mogły być jego przeżycia, niezmiennie głębokie uszanowanie dla rzeczy Bożych.

Do ostatnich dwóch dni Jul był zupełnie przytomny; gdy nie drzemał, wydawało się, jakby ciągle przeżywał wzniosłe misterium swej śmierci i ofiary, nasze ludzkie słowa i odruchy zmalały i zamilkły wobec wielkości i powagi jego nastroju.

On pragnął mieć przy sobie bezustannie żonę i córkę, siedziały z obu stron jego łóżka, trzymając go za ręce. Ostatni raz, gdy miano zastosować pewien zabieg (wstrzyknięcie soli fizjologicznej), zerwał się i głośno zawołał: „Bóg na to nie pozwala!". To było wstrząsające... dało do myślenia, że choć już zamroczony cieniem śmierci, wzbrania się przed sztucznym przedłużeniem jego życia. W czwartek 8 maja, mimo jego stanu beznadziejnego, lekarze chcieli jeszcze zastosować rodzaj transfuzji krwi preparatem amerykańskim, łudzili te dwie biedne istoty, Tilkę i Elżunię, które jasno sobie zdawały sprawę ze stanu rzeczy i błagały raczej o środek uspokajający; przechodziły okropne, bolesne chwile, patrząc bezsilnie na cierpienia jego powolnego konania.

Przez piątek kilkakrotnie odmówiły modlitwy za konających, bo się zdawało, że kończy, dopiero w sobotę zakończył życie przy słowach modlitwy:

„Niech wyzwolona z więzów ciała śmiertelnego otrzyma chwałę Królestwa Niebieskiego, a łaski Pana naszego, Jezusa Chrystusa..."

Pisząc te wspomnienia, nie chciałam pod żadnym względem przesadzać lub tworzyć jakąś apoteozę, jedynie opisać, cośmy doświadczali i odczuwali.

Człowiek, nawet najlepszy, jest taką mieszaniną mocy i słabości, zdolności i braków, wielkości i nędzy – w tym jednym jesteśmy wszyscy sobie równi – lecz w nurcie codziennego życia, z jego zgiełkiem i przeciwnościami, nieraz nie zdajemy sobie sprawy z prawdziwego oblicza, nawet tych, co nam są bliscy i drodzy.

Dopiero gdy od nas odejdą i odczuwamy brak tego dobra, któregośmy od nich doznali, tych jasnych, ciepłych promieni, które oni roztaczali we wspólnym życiu i przyjaźni, wtedy bezmierny żal nas ogarnia, żebyśmy tego dobra w całej pełni nie doceniali, nie wyzyskali, dosyć się nie wywdzięczyli... a wszystko, co było ludzką słabością, brakiem lub małym rozdźwiękiem, zapada w otchłań zapomnienia.

Szczęście, że nasza mentalność zawsze taka była i taka jest – inaczej zanikałaby pamięć tego, co w ludziach było dobrem wielkim, pamięć czcigodnych tradycji, przykładów pobudzających do szlachetnych porywów i naśladowania; serca wyjaławiałyby się i zgorzkniały – i nie byłoby tego, co jest najwnętrzniejszą, najcenniejszą, osobistą naszą własnością: drogie wspomnienia!

Kraków, luty 1948

O autorce »

  • 1. Fragmenty tych wspomnień były publikowane w „Tygodniku Powszechnym" i wykorzystane przez Józefa Szczublewskiego w Żywocie Osterwy; w całości opublikowano je po raz pierwszy jako Aneks w tomie My i nasze Siedliska (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2003; wyd. II, 2008; wyd. III, 2011). Przedruk za zgodą rodziny i dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego [przyp. red.].
  • 2. Najmłodsza córka Matyldy z Windisch-Graetzów Sapieżyny (1873–1968), również o imieniu Matylda (1906–1983), od 1937 żona Juliusza Osterwy. Pracowała jako dziennikarka, korespondent zagraniczny dla „I.K.C" i asystent w Muzeum Narodowym w Krakowie. Rodzina nazywała ją pieszczotliwie „Tilką" [przyp. red.].
  • 3. Elżbisia (Bisia) Elżbieta Maria Sapieżanka (1893–1979), najstarsza córka Matyldy i Pawła z Sapiehów z Siedlisk, siostra Matyldy Osterwiny. Współzałożycielka polskiego oddziału YWCA (Chrześcijańskie Stowarzyszenie Młodzieży Żeńskiej) w 1920 roku, działała w Krakowie w Klubie Urzędniczek. Na przełomie 1922/23 roku studiowała nauki społeczne w USA. Często bywała we Francji. Jako jedna z pierwszych kobiet w Polsce posiadała samochów i aparat fotograficzny. To ona namówiła Osterwę w 1940 roku, by zajął się kształceniem kleryków w dobrej polszczyźnie [przyp. M.O.-C.].
  • 4. Różne doświadczenia religijne: Tak jak są ludzie obdarzeni wyłącznie wrażliwością, którzy odrzucają to, co im jest dane drogą czystego rozumienia, tak są też intelektualiści, którzy odrzucają i unikają spraw postrzeganych dzięki zdolności proroczej (ang.).
  • 5. Elżbieta z Potulickich Sapieżyna (1859–1947), żona Władysława, najstarszego syna Adama Sapiehy i Jadwigi z Krasiczyna, szwagierka Matyldy [przyp. red.].
  • 6. Maria Osterwa-Czekaj (ur. 1942), córka Juliusza i Matyldy, ochrzczona jako Maria Taddea Dorota, pieszczotliwie zwana „Matadorkiem". Absolwentka Wydziału Form Przemysłowych ASP w Krakowie, pracowała jako dziennikarka TVP i niezależna reporterka, do 2011 roku pełniła funkcję zastępcy prezesa zarządu Fundacji Książąt Czartoryskich. Aktywistka społeczna i polityczna [przyp. red.].
  • 7. Tadeusz Białkowski (1888–1961), aktor, reżyser. Wieloletni współpracownik, przyjaciel i „ulubieniec" Osterwy. Debiutował w Teatrze Miejskim im. Słowackiego w Krakowie w 1918 r., związany z tą sceną do czasu przejścia do Teatru im. Bogusławskiego w Warszawie, gdzie występował w sezonie 1925/26. Od 1926 r. aktor zespołu Reduty Wileńskiej, grał m.in. w Zaczarowanym kole Rydla (1928), Wilkach w nocy Rittnera (1928), Carze Pawle I Mereżkowskiego (1928), Niewiernym Tomku Grabowskiego (1928), Uciekła mi przepióreczka Żeromskiego (wznowienie w Wilnie, 1929), Trójce hultajskiej Nestroy'a (1929), Adwokacie i różach Szaniawskiego (objazdy, 1931). Od 1932 r. ponownie związał się z Teatrem im. Słowackiego (za dyrekcji Osterwy, 1932–1935 i K. Frycza 1935–1939). Po wojnie grał w Teatrach Dramatycznych, gdzie znów współpracował z Osterwą za jego dyrekcji (1946–1947). Współpracował z teatrami w Lublinie, Gdyni, Bydgoszczy, propagując ducha redutowości. Swą karierę zamknął rolą Starego Aktora w Wyzwoleniu nagrodzoną na Festiwalu Dramatów Wyspiańskiego (1958). Do niego należały pamiętne słowa wygłoszone na pogrzebie Osterwy: „Panie Juliuszu, my milczymy i Ty nas rozumiesz." [przyp. red.].
  • 8. Do majątku Ludwika i Kazimiery Popielów w Ściborzycach pod Krakowem Osterwowie pojechali po raz pierwszy na trzy dni pomiędzy 18 a 21 VII 1940. Zostali na całe wakacje (od 1 VIII do 21 IX 1940). Wyjazdy powtórzyły się jeszcze w roku następnym (pomiędzy 3 VI a 22 IX) i w 1942 (między 17 VI a 5 X). Por. Józef Szczublewski: Żywot Osterwy, PIW, Warszawa 1973, s. 478–480, 490–494, 502–503 [przyp. red.].
  • 9. Wypoczynek letni na wsi (wł.).
  • 10. Z radosnym podnieceniem.
  • 11. Dowcipie (fr.).
  • 12. W komplecie (fr.).
  • 13. Por. przypis 5.
  • 14. Dorota – na pamiątkę niezwykłej postaci kobiecej z Uciekła mi przepióreczka... Żeromskiego, Doroty Smugoniowej [przyp. M.O.-C.].
  • 15. Pierwszą żoną Osterwy była aktorka, Wanda z domu Malinowska (1887–1929). Debiutowała Śmiercią Ofelii na scenie w Nałęczowie w 1908 roku; występowała na scenach Łodzi, Krakowa, Wilna; od 1919 jedna z głównych aktorek Reduty, partnerka sceniczna Osterwy. Zasłynęła rolami: Dziewicy w Dziadach, Feniksany w Księciu Niezłomnym, Anieli w Ślubach panieńskich, tytułową rolą w Sumurun, Agnieszki w Sułkowskim, Ireny w Ponad śnieg..., Nelly w Papierowym kochanku, Reny w Lekkoduchu. Zagrała również w filmach: Blanc et noir (1919), Przez piekło (1921), Strzał (1922). Wyszła za Osterwę w 1912 roku, w 1914 roku na świat przyszła ich córka, Elżbieta Osterwianka, także aktorka [przyp. red.].
  • 16. Elżbieta Osterwianka (1914–1989), aktorka, córka Osterwy z pierwszego małżeństwa. Przed wojną uczestniczyła w pracach Instytutu Reduty. W 1945 roku występowała w Teatrze Miejskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach, w sezonie 1945/46 była aktorką Teatru Powszechnego im. Żołnierza Polskiego w Krakowie. Od 1951 związana z krakowskim Teatrem Młodego Widza. Od sezonu 1956/57 do końca 1975 grała w Warszawie, w Teatrze Domu Wojska Polskiego, potem w Teatrze Dramatycznym. W 1976 przeszła na emeryturę. Występowała również w filmach (Coś za coś, Niedzielne dzieci reż. Agnieszka Holland) i Teatrze TV. W 1968 r. ukazały się zebrane przez nią Listy Juliusza Osterwy (redakcja: Edward Krasiński) [przyp. red.].
  • 17. To powinna iść do szpitala (niem.).
  • 18. Generalnej Guberni (niem.).
  • 19. Ul. Szwedzka 6.
  • 20. Po przymusowym przesiedleniu w lutym 1943 roku Osterwowie udali się do Nawojowej koło Nowego Sącza, majątku rodziny Matyldy – hrabiego Adama Stadnickiego. Powrócili do Krakowa jesienią 1944 roku i zamieszkali przy ul. Pijarskiej 5 [przyp. red.].
  • 21. Ul. Bracka 2.
  • 22. Jednym z nich był Karol Wojtyła, który odwiedzał Osterwę wraz z Juliuszem Kydryńskim i Danutą Michałowską, by rozprawiać o teatrze; „znałem go osobiście i niejedno mu zawdzięczam..." – napisał w liście do krakowian z okazji setnej rocznicy urodzin Osterwy (1985 r.) papież Jan Paweł II [przyp. M.O.-C.].
  • 23. Zob. Wspomnienie ks. Leopolda Regnera: Juliusz Osterwa w Nawojowej, „Currenda" 1995 nr 3 [przyp. red.].
  • 24. Oczywiście wszyscy domownicy pałacu w Nawojowej działali w AK, także Osterwa był najprawdopodobniej zaprzysiężony [przyp. M.O.-C.].
  • 25. Bratanek, właściciel Bobrku koło Oświęcimia [przyp. M.O.-C.].
  • 26. Czy będą tu walki? – Myślę, że nie (niem.).
  • 27. Katastrofa końcowa (niem.).
  • 28. Na Szwedzkiej 10 mieszkał podczas wojny prof. Wincenty Lutosławski (1863–1954). Osterwa uległ fascynacji jego koncepcjami jeszcze w młodości. Poznał go osobiście prawdopodobnie w okresie Reduty Wileńskiej (Lutosławski był profesorem Uniwersytetu Stefana Batorego). Szczególnie intensywne kontakty utrzymywał z nim w okresie okupacji [przyp. red.].
  • 29. Paweł Fryderyk Sapieha (1900–1987), syn Matyldy z Windisch-Graeztów. Wstąpił do armii USA po ataku na Pearl Harbor, brał udział w D-Day jako aide de camp (adiutant – fr.) generała Bradleya, odegrał kluczową rolę w wyzwoleniu Paryża; do Krakowa przywiózł odzyskany w Niemczech ołtarz Wita Stwosza... Niestety, aż do 1960 r. z uzasadnionej obawy nie przyjeżdżał do Polski [przyp. M.O.-C.].
  • 30. Mowa prawdopodobnie o dr. Bolesławie Drobnerze, do którego pisał, bardzo już chory, w 1947 r.: „Przezacny, Czcigodny i Kochany Panie Prezesie. Przed wyjazdem do Warszawy – nie wiem na jak długo – czuję potrzebę pożegnania się z Panem, który mnie sprowadził do Krakowa i czynił wszystko, by mi pracę umiłowaną ułatwić".
  • 31. Świętego żaru (fr.).
  • 32. U mojej Babki (a teraz u mnie...) wilia zawsze była bardzo tradycyjna, wśród 12 potraw zawsze była i jest ulubiona przez wszystkich kutia [przyp. M.O.-C.].
  • 33. Około Nowego Roku urządził Jul opłatek dla wszystkich pracowników teatru, od dyrektorów i aktorów do funkcjonariuszy i robotników; opowiadał z radością, jak mu się udało stworzyć atmosferę swobodną i przyjacielską między tymi ludźmi, nierównymi sobie stanowiskiem i wykształceniem. Swoją uprzejmością, serdeczną życzliwością, prostotą zjednał wszystkich. Toteż we wszystkich warstwach społeczeństwa był nie tylko ceniony, ale kochany, okazało się to przy jego pogrzebie, nie przez oficjalną, prawie że przesadną paradę, lecz przez ogólny żal, współczucie i objawy przywiązania; nie miał wtedy ani jednego wroga! [przyp. M. O.].
  • 34. Wdowa po pisarzu Stefanie Żeromskim
  • 35. Również na intuicji się opierając, moja Matka nie zniszczyła tych notatek; część została zdeponowana w latach 60. u krakowskiego arcybiskupa Karola Wojtyły, część (wspomnienia ze swego życia, notatki i opracowania teatralne) złożyłam jako dar Muzeum Teatralnemu w Warszawie w 50. rocznicę śmierci mego Ojca. Pamięć jego i myśl ożywa teraz w zainteresowaniach teatralnej młodzieży... [przyp. M.O.-C.].